Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Tym bardziej że psują się stosunki z Guldbergiem, który ponieważ Andersen przestał się uczyć łaciny – grozi odmową dalszej opieki. Tym bardziej że słynne buty i konfirmacyjne ubranie przywiezione z Odense, od dawna rozleciały się już na strzępy, a różne części garderoby, jakimi obdarzają go przygodni dobroczyńcy: dwaj zegarmistrze Jürgensenowie, Guldberg, Siboni czy Weyse – raz są za ciasne, raz .przykrótkie, a zawsze nadają nad wiek wyrośniętemu chudzielcowi wygląd jeszcze bardziej żałosny i komiczny. Najwcześniejszy i wierny zapewne jego portret z tego okresu skreślił jeden z ówczesnych mieszkańców Kopenhagi Just Mateusz Thiele: „Pewnego popołudnia – w czerwcu chyba – siedziałem przy biurku, zwrócony plecami ku drzwiom, gdy rozległo się pukanie. Zawołałem: «Proszę!», i nie zdążyłem jeszcze odwrócić głowy, lecz już podniosłem wzrok znad papierów, gdy zaskoczył mnie widok niezwykle wyrośniętego chłopca o bardzo dziwacznym wyglądzie, który złożył mi głęboki teatralny ukłon do samej ziemi. Czapkę rzucił tuż przy drzwiach, a kiedy wyprostował długą swoją postać w podniszczonym szarym płaszczu, którego rękawy nie sięgały nawet do wychudzonych przegubów jego rąk, zza wielkiego, sterczącego nosa spojrzała na mnie para malutkich chińskich oczek, którym przydałby się zabieg chirurgiczny, żeby mogły swobodnie spozierać. Na szyi miał kolorową perkalową chustkę, zasupłaną tak ciasno, iż długa owa szyja zdawała się dążyć do wydostania się z tej matni, słowem, była to postać zdumiewająca, a stała się nią bardziej jeszcze, gdy postąpiła ku mnie parę kroków i, ponownie składając ukłon, tymi słowy rozpoczęła swą patetyczną przemowę: «Czy wolno mi dostąpić zaszczytu wyrażenia uczuć moich dla teatralnej sceny w wierszu, który sam ułożyłem? » W zaskoczeniu nie zdołałem wykonać nawet jednego ruchu, gdy chłopak deklamował już w najlepsze, a kiedy kolejnym ukłonem rzecz zakończył, natychmiast zapowiedział scenę z Hagbarta i Signe (tragedii Oehlenschlägera) i odegrał w tym przedstawieniu wszystkie role. Siedziałem w milczeniu, czekając na chwilę przerwy, która umożliwiałaby mi zadanie choćby jednego pytania i uzyskanie odpowiedzi. Lecz daremnie; występ ów wiódł mnie od sceny jednej tragedii ku nowej scenie innej komedii, a gdy deklamator dotarł wreszcie do epilogu, który sam napisał, zakończył go kilku teatralnymi pokłonami, schwycił czapkę, która niczym zagapiony widz leżała przy drzwiach, i – już go nie było, zbiegł pędem ze schodów!” Wiele twarzy ma Kopenhaga. I Andersen umie już teraz rozróżniać je coraz lepiej. Przez pierwszych swoich protektorów poznaje z czasem inne jeszcze, wybitne osobistości. I coś przecież musi w tym dziwacznym chłopcu ujmować ludzi, skoro coraz częściej zapraszają go do siebie. Prawda: bywa nieznośny, wpada do znajomych i nieznajomych domów w czas i nie w czas, nerwowy, natarczywy, przejęty nieustannie własnymi tylko sprawami, zadręczający nieustanną gadaniną. W szesnaste swoje urodziny składa nieoczekiwaną wizytę nawet jednemu z dyrektorów teatru, surowemu radcy Collinowi, przynosząc mu w darze wiersz, który sam ułożył – wiersz nieszczególny. Ale utwory prawdziwych poetów, mimo rażącej jeszcze ciągle przesady ruchów i dykcji, recytuje również z zapałem i, przyznać trzeba, coraz lepiej. „Der kleine Deklamator”, obdarzony w salonach kopenhaskich takim przydomkiem chyba tylko dla zabawnego kontrastu z tyczkowatą postacią – zapraszany bywa już nawet do słynnego Bakkehus, domu Rahbeków. Poznaje tam uwielbianego Adama Oehlenschlägera, Bernarda Seweryna Ingemanna – poetę i autora poczytnych historycznych powieści, wielkiego swego imiennika Jana Chrystiana Örsteda. Znakomity fizyk od pierwszej chwili odnosi się do niego ze szczególną życzliwością. Lecz nikt na razie nie podejrzewa, że mały deklamator przeistoczył się już tymczasem – w dramaturga. Jedynie łagodna, wyrozumiała pani Kama Rahbek, która pierwsza – wpół żartem 26 – nazwała go kiedyś poetą, zostaje dopuszczona do sekretu i zdumiewa się niebawem, słuchając głośnej lektury pierwszej jego sztuki o romantycznym tytule Kaplica w lesie: – Ależ tu są cale fragmenty dosłownie przepisane z dzieł Ingemanna i Oehlenschlägera! – Owszem, ale oni przecież cudownie piszą! – brzmi rozbrajająca odpowiedź autora, który skwapliwie czyta dalej. Andersen niczego bowiem teraz bardziej nie pragnie, jak wstąpić w ślady Oehlenschlägera. Napisać dramat. Wielki, wspaniały. Taki, jak słynny Aladyn! Nie – Lepszy! Z następnym swoim scenicznym utworem wyrusza do znanego tłumacza Szekspira, komandora Wulffa: „Prosił mnie – pisze później o tym pierwszym spotkaniu, dodając zresztą, że sam Wulff relacjonował je z pewną żartobliwą przesadą – żebym wpierw zjadł z nim śniadanie, lecz ja nie chciałem przełknąć ani kęsa, tylko czytałem galopem, a skończywszy zapytałem podobno: «Czy będzie coś ze mnie? bo ogromnie chciałbym, żeby było!»” A gdy Wulff, z którego córką, garbatą, lecz mimo kalectwa niezmiernie pogodną, mądrą i miłą Henriettą, przyjaźnił się potem Jan Chrystian przez długie lata, zachęca chłopca do ponownych odwiedzin, obiecuje, że zjawi się z pewnością, gdy tylko napisze nową tragedię