Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ruszyli ku domowi. Minęły trzy dni. Wszystkie próby przywołania Ity na lekcję spełzły na niczym. Chociaż deszcz lał jak z cebra, przez cały ten czas włóczyła się nie wiadomo gdzie, a Witoldowi ktoś wybił szybę w pokoju, ktoś pochlapał ubranie atramentem, ktoś włożył jeża do łóżka. Nastał wreszcie dzień suchy, pachnący, słoneczny. Przy obiedzie Ita usiadła, jak zwykle, obok Antosia i patrzyła spode łba na Witolda, który nie zwracał na nią zupełnie uwagi. Rozmawiał swobodnie z ojcem i braćmi Antka, Mietkiem i Lutkiem, którzy przyjechali na wakacje. W pewnym momencie wyjął z kieszeni kamień i, obracając go w palcach, rzekł z uśmiechem: - Znalazłem bardzo ładny okaz, będę mógł śmiało dołączyć go do mego zbioru. - Zajmujesz się mineralogią? - spytał Antek. - Tak, ale myślę, że kariery na tym polu nie zrobię, bo nie zdążę... Życie krótkie, a na każdym kroku czyha niebezpieczeństwo. Ita zaczerwieniła się i spuściła głowę. Zaiskrzyły barwą kasztanów potargane kędziory. - Po obiedzie proponuję spacer łódkami - rzekł Lutek, zawołany wioślarz. - Doskonale - zgodziło się towarzystwo. - Czy pan umie pływać? - rzuciła nagle Ita w stronę Witolda. - Niestety, łaskawa pani - skłamał zapytany. W zielonych oczach błysnął ognik. - Oho... trzymaj się, profesorze - zwrócił sobie Witold w duchu uwagę, ale z uśmiechem rzekł do Lutka: - Będziecie jednak musieli poczekać na nas, gdyż zaraz po obiedzie chciałbym odbyć lekcję z siostrzyczką... Myślę, że zejdzie nam szybko i miło. - To możemy jechać sami. Będę wiosłować - zaproponowała niezwykle grzecznie panienka. - W takim razie nie czekajcie, tylko płyńcie wolno, to albo was dogonimy, albo spotkamy się u celu... - Będziemy jechać w górę rzeki do lasu po lewej stronie, tam jest bardzo ładnie - mówił Lutek. - Panna Ita zatem obiecuje mnie tam zawieźć, czy tak? - Panna Ita kiwnęła głową i mruknęła coś pod nosem. Tym razem Antkowi udało się przyprowadzić siostrę do ojcowskiego gabinetu, gdzie czekał już Witold. Dziewczyna weszła z wyzywającą miną. Usiadła na kanapie, założywszy nogi na wałek, i zaczęła gwizdać, patrząc na Witolda, który stał przy oknie z rękoma splecionymi na piersiach. - No! Niech pan zaczyna swoje mądrości, ja słucham. - Nie, to ja słucham, patrzę i podziwiam. Gwiżdże pani cudownie, poza jest czarująca, wobec czego idę w pani ślady... Usiadł obok niej i, przerzuciwszy nogi przez drugi wałek, zaczął pogwizdywać. Dziewczyna patrzyła chwilę zdumiona, a potem zerwała się i wściekła krzyczała: - Co pan sobie myśli do cholery! Ojciec panu płaci, żeby mnie uczyć, a nie przedrzeźniać! Witold przybladł i zacisnął pięści. Po chwili jednak rzekł zupełnie spokojnym głosem: - Wobec tego zaczynam: W gwarze wielkiego miasta na trzecim piętrze szarej kamienicy mieszka para staruszków. Przez okno ich pokoiku, zasłonięte białym muślinem, widać tylko skrawek nieba, szare, brudne, smutne ściany i kominy domów... Niekiedy na szafirowym kawałeczku zatrzepoczą, jak płatki czarnych róż, jaskółki. Staruszkowie są samotni. Nad siwymi ich głowami przeszło wiele burz... Życie nie miało dla nich tajemnic - znali złe i dobre. Teraz siadają w okienku. Porozumiewają się z sobą głębokim, zamyślonym uśmiechem. Patrzą na zieleń zwisającą z doniczek... i tęsknią. Nie zawsze byli samotni. Dzieci zabrał im świat