Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W chwili gdy sędziwy biskup położył na mnie ręce, jakiś skowronek wzbił się z ołtarza głównego katedry i zanucił radosną melodię. Było to dla mnie jakby zawołanie z góry: tak jest dobrze, jesteś na właściwej drodze! Potem były cztery tygodnie wakacji, które wydawały się być jednym, wielkim świętem. W dniu mojej pierwszej Mszy Świętej nasz kościół parafialny św. Oswalda w pełnym oświetleniu wydawał się piękniejszy niż zwykle. Radość wypełniała prawie namacalnie całą świątynię, zachęcając do aktywnego udziału w tym świętym obrzędzie, który nie potrzebował żadnej dodatkowej zewnętrznej oprawy. Zostaliśmy zaproszeni, aby zanieść do wszystkich domów błogosławieństwo prymicji i wszędzie, nawet przez zupełnie obcych nam ludzi, byliśmy przyjmowani z wielką serdecznością, której nigdy bym się nie spodziewał. W ten sposób bezpośrednio doświadczyłem, jak wielkie oczekiwania mają ludzie wobec księży, jak bardzo czekają na ich błogosławieństwo, pochodzące z siły sakramentu. Widzieli w nas ludzi, którym Chrystus powierzył zadanie, abyśmy nieśli ze sobą Jego obecność do innych. Dzięki temu, że to nie my znajdowaliśmy się w centrum, zjednywaliśmy sobie bardzo szybko nowych przyjaciół. Podbudowany doświadczeniem tych tygodni, mogłem pierwszego sierpnia rozpocząć służbę jako wikary w parafii Najświętszej Krwi Chrystusa w Monachium. Większa jej część leżała w dzielnicy willowej, w której mieszkali intelektualiści, artyści, funkcjonariusze państwowi, ale istniały również ulice, przy których mieszkali sklepikarze, urzędnicy niższych szczebli, dozorcy i służące, ogólnie mówiąc ci wszyscy, którzy pracowali dla bogatszej klasy społecznej. Przytulna, choć zbyt mała plebania, zbudowana przez jakiegoś słynnego architekta, okazała się bardzo gościnna. Wydawała się być w stanie nieustannego wrzenia za sprawą dużej ilości osób pomagających w różnych pracach parafialnych. Jednak najważniejsze było dla mnie spotkanie z dobrym proboszczem Blumscheinem, który nie tylko mówił, iż ksiądz musi "płonąć żarliwością", ale sam rzeczywiście taki był. Do ostatniego tchu, całym sercem, całym swym istnieniem, chciał pełnić kapłańską posługę. Zmarł w drodze do ciężko chorej osoby, której miał udzielić wiatyku. Jego dobroć i wewnętrzna pasja w pełnieniu kapłańskiej misji wycisnęły na tej parafii specyficzne znamię. To, co w pierwszej chwili wydać się mogło aktywizmem, było odbiciem stale żywej gotowości do służby, bez żadnych ograniczeń. Potrzebowałem rzeczywiście takiego wzoru, bo ilość zadań, jakie mi przydzielono, była ogromna. Miałem do przeprowadzenia 16 lekcji religii w pięciu różnych klasach, co wymagało sporego przygotowania. Każdej niedzieli musiałem przynajmniej dwa razy celebrować Mszę św. i wygłaszać dwa różne kazania. Każdego ranka od szóstej do siódmej, a w sobotnie popołudnie przez cztery godziny pełniłem służbę w konfesjonale. W każdym tygodniu prowadziłem wiele pogrzebów na różnych cmentarzach w mieście. Również cała praca z młodzieżą była na moich barkach. Ponadto dochodziły jeszcze, jako dodatkowe, chrzciny czy śluby. Ponieważ proboszcz nie oszczędzał się, ja także nie mogłem i nie chciałem tego czynić. Ze względu na moje słabe praktyczne przygotowanie, podszedłem na początku do moich obowiązków z pewnymi obawami. Wkrótce jednak praca z dziećmi, a tym samym kontakty z ich rodzicami, stała się dla mnie przyjemnością. Również w różnych kręgach młodzieży katolickiej szybko dochodziliśmy do wzajemnego zrozumienia. Oczywiście równie szybko spostrzegłem, jak daleko myślenie i życie wielu młodych ludzi oddalone jest od wiary i w jak niewielkim stopniu nauczanie religii znalazło odbicie w życiu i sposobie myślenia rodzin. Nie mogłem się oszukiwać i musiałem przyznać, że obowiązująca wówczas forma pracy z młodzieżą, wywodząca się z okresu międzywojennego, nie była już odpowiednia do naszych czasów i że trzeba się było rozejrzeć za nowymi sposobami. Niektóre przemyślenia, które były owocem moich doświadczeń, zamieściłem kilka lat później w artykule Nowi poganie i Kościół. Wzbudził on wtedy ożywioną dyskusję. Pierwszego października 1952 roku rozpocząłem pracę w seminarium duchownym we Freising. Wzbudzało to we mnie różne odczucia. Z jednej strony mogłem znowu powrócić do mojej ulubionej pracy teologicznej. Z drugiej strony, cierpiałem - przede wszystkim przez pierwszy rok - z powodu utraty możliwości obcowania z ludźmi podczas pracy duszpasterskiej. Zacząłem zadawać sobie pytanie, czy nie byłoby jednak lepiej pozostać w duszpasterstwie parafialnym. Poczucie, że jestem potrzebny i że wypełniam ważną służbę pomogło mi przezwyciężyć obawy i radować się kapłańskim posługiwaniem, które nie od razu było łatwo dostrzegalne w wypełnianiu tego nowego zadania. Prowadziłem teraz wykłady dla studentów ostatniego roku na temat duszpasterstwa sakramentów i przy tym mogłem korzystać ze skromnego co prawda, ale jednak bardzo bliskiego i bezpośredniego doświadczenia. Do tego doszły jeszcze Msze Święte i spowiedź w katedrze oraz prowadzenie grupy młodzieżowej, którą założył mój poprzednik. Przede wszystkim jednak chciałem zdać egzamin doktorancki, co wiązało się z dużym nakładem pracy. Z każdego z ośmiu przedmiotów trzeba było zdać egzamin ustny i pisemny. Wszystko to ukoronowane było publiczną dysputą, na którą trzeba było przygotować tezy ze wszystkich dyscyplin teologicznych. Pamiętam wielką radość mojej mamy i ojca, gdy w lipcu 1953 roku mogli uczestniczyć w tej końcowej scenie, kiedy uzyskałem tytuł doktora teologii. Dramat habilitacji i lata we Freising Z końcem letniego semestru 1953 roku zwolniła się katedra wykładowcy dogmatyki i teologii fundamentalnej w Wyższej Szkole Filozoficzno-Teologicznej we Freising. Przez rok była obsadzona przez śląskiego księdza Otfrieda Mullera, który starał się równocześnie prowadzić swoją pracę habilitacyjną w Monachium. Było to śmiałe przedsięwzięcie, ponieważ jako wykładowcy dwóch podstawowych przedmiotów teologicznych stawiano mu we Freising duże wymagania. Kiedy na wschodzie Niemiec w Erfurcie powstała Wyższa Szkoła Teologiczna, Mullera poproszono o objęcie w niej katedry dogmatyki. Nie była to łatwa decyzja - przenieść się z rozwijających się Niemiec Zachodnich z ich dobrobytem i wolnością do części naszej ojczyzny zajętej przez Sowietów, która wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedstawiała się jak wielkie więzienie. Muler podjął to wyzwanie, wskutek czego całe pokolenie księży z NRD jemu zawdzięcza formację teologiczną. Kolegium profesorów we Freising dało mi odczuć, że myśli o mnie jako następcy Mullera, ale ja chciałem przynajmniej jeszcze rok pozostać w seminarium duchownym