Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kiedy otworzyły się śluzy powietrzne, Goodman stwier- dził, iż jest w stanie głębokiej depresji. Jej źródłem było częściowo zwykłe wyczerpanie, nieuniknione po tak pełnej przygód podróży. Jednak, co gorsza, Goodman poczuł też nagłe przerażenie, iż Tranai może okazać się zwykłym oszust- wem, pułapką na naiwnych. Przebył całą Galaktykę, kierując się jedynie opowieścią starego kosmicznego włóczęgi. Teraz jednak to, co mówił Savage, wydawało się jakoś mało prawdopodobne. Nawet mityczne Eldorado zdawało się miejscem pewniejszym niż to Tranai, które Goodman chciał ujrzeć. Opuścił pokład statku. Port Tranai wyglądał na dość sympatyczne miasteczko. Ulice wypełnione były przechodnia- mi, a w sklepowych witrynach piętrzyły się towary. Ludzie, których mijał na ulicy, wyglądali w znacznym stopniu tak samo, jak gdziekolwiek indziej, kobiety zaś były całkiem atrakcyjne. Równocześnie jednak Goodman odczuł tu coś dziwnego, goś w subtelny sposób, lecz zdecydowanie różnego od innych miejsc w Galaktyce, krótko mówiąc: coś obcego. Zabrało mu nieco czasu, nim zdołał określić to dziwne wrażenie. Uświadomił sobie mianowicie, że na każdą kobietę, zna- jdującą się w zasięgu wzroku, przypada co najmniej dziesięciu mężczyzn. I, co jeszcze dziwniejsze, praktycznie wszystkie kobiety, które spotykał, były najwyraźniej albo w wieku poniżej osiemnastu lat, albo też powyżej trzydziestu pięciu. Co stało się z grupą wiekową kobiet od dziewiętnastu do trzydziestu czterech lat? Czyżby ich publiczne pojawianie się stanowiło tabu? A może dotknęła je jakaś zaraza? Będzie musiał uzbroić się w cierpliwość i powoli do tego dojść. Udał się do Budynku Idriga, gdzie skupione były wszyst- kie instytucje rządowe Tranai, i zgłosił się w biurze ministra Spraw Pozaplanetarnych. Przyjęto go niemal natychmiast. Biuro ministra okazało się małe i zagracone, a pokrywają- ca ściany wykładzina upstrzona była dziwnymi niebieskimi klepkami. Goodmana uderzył też z miejsca widok wysoko- energetycznego karabinu - blastera z tłumikiem i celownikiem optycznym, zwisającego złowieszczo ze ściany. Nie miał jed- nak czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ urzędnik wyskoczył ze swego fotela i energicznie uściskał mu dłoń. Minister był otyłym, wesołym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. Wokół jego szyi zwisał łańcuch z medalio- nem, na którym odciśnięty był tranaiański herb - stylizowana błyskawica, która swym uderzeniem rozszczepia kłos zboża. Goodman wysnuł właściwy, jak się okazało, wniosek, iż jest to oficjalny herb ministerstwa. - Witamy na Tranai - powiedział serdecznie minister. Zepchnął z fotela stos jakichś papierów i gestem wskazał Goodmanowi, by usiadł. - Panie ministrze... - rozpoczął Goodman w oficjalnej wersji języka tranaiańskiego. - Nazywam się Den Melith - przerwał mu minister. - Proszę nazywać mnie Den. Panują tu u nas raczej nieformalne stosunki. Może pan położyć nogi na biurku i czuć się jak w domu. Cygaro? - Nie, dziękuję - odpowiedział Goodman, czując się w ja- kiś sposób zbity z pantałyku. - Panie... hm... Den, przybyłem tu z Terry, planety, o której być może słyszałeś. - Jasne, że tak - odrzekł Melith. - To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły rwetes, prawda? Oczywiście nie mam nic złego na myśli. - No właśnie. Odnoszę dokładnie takie samo wrażenie. Przyczyna, dla której tu przybyłem... -Goodman zawahał się, mając nadzieję, że to co mówi nie brzmi zbyt śmiesznie. - Cóż, usłyszałem pewne opowieści o Tranai. Kiedy się nad nimi zastanowić, wydają się niedorzeczne. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać cię... - Pytaj, o co chcesz! - oznajmił Melith z wylewną ser- decznością. - Odpowiem ci bez żadnego owijania w ba- wełnę. - Dziękuję. Otóż słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było żadnej wojny ani nawet najmniejszego konfliktu zbrojnego. - Od sześciuset lat - sprostował Melith. - I nie wygląda na to, by jakikolwiek miał się przydarzyć. - Ktoś powiedział mi, że na Tranai nie ma żadnej prze- stępczości. - Kompletnie żadnej. - I w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, urzędników pełniących ich funkcję, katów, funkc- jonariuszy śledczych ani agentów rządowych. Nie ma tu więzień, zakładów poprawczych, ani też żadnych innych miejsc, gdzie przetrzymuje się ludzi wbrew ich woli. - Nie jest nam to wszystko potrzebne - wyjaśnił Melith - ponieważ brak u nas przestępstw. - Słyszałem też - kontynuował Goodman - że na Tranai nie istnieje nędza. - Nie jest mi znany żaden taki przypadek - oznajmił radośnie Melith. - Czy jesteś pewien, że nie chcesz cygara? - Nie, dziękuję. - Goodman niecierpliwie pochylał się do przodu, jakby spijając odpowiedzi z ust Melitha. - Ro- zumiem, że osiągnęliście stabilizację ekonomiczną bez ucieka- nia się do socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich lub biurokratycznych praktyk? - W rzeczy samej - skwitował Melith. - A zatem wasze społeczeństwo jest w gruncie rzeczy oparte na niczym nie skrępowanej przedsiębiorczości obywa- teli; kwitnie tu prywatna inicjatywa, a funkcje rządu ograni- czone są do niezbędnego minimum. Melith skinął głową