Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
I tai siedzieli ludzie przy stole, ale sami mężczyźni. Nosili białe szaty, nad każdym] złociła się aureola. Nad tym, który siedział pośrodku, z uniesionym wskazującym palcem, aureola była największa. Mój ojciec, Leon Blatt, był legionistą, powiedział Tojwełe. Wszyscy ci ludzie na obrazie byli Żydami, powiedział Szmul. Wszyscy co do jednego. Mamy dla was coś na pamiątkę, powiedział Fredek i położył na stole garść klejnotów, które zabrali z Sobiboru z sortowni. Gospodarz, Marcin B., zrobił im kryjówkę w stodole. Wieczorem przynosił garnek z jedzeniem. Z daleka słyszeli jego powolne, ciężkie kroki. Pośrodku stodoły zatrzymywał się, sprawdzał, czy nie ma obcych i zbliżał się do kryjówki. Odgarniał słomę i odginał gwóźdź, tylko on wiedział, który gwóźdź daje się odgiąć. Wyjmował deskę, tylko on wiedział, która deska nie jest przybita. W progu stawiał wielki, żeliwny garnek. Któryś z chłopców wysuwał rękę i wciągał garnek do środka. Gospodarz wkładał deskę na miejsce, zaginał gwóźdź i poprawiał słomę. Siedzieli w ciemnościach. Fredek i Szmul rozmawiali szeptem, a Tojwełe słuchał. Tojwełe był mały, rudy i piegowaty. Smarował się wprawdzie przed wojną kremem od piegów firmy Halina, który wykradał matce, ale bez skutku. A tamci byli starsi o dwa lata, z dużych miast i bez piegów. Najchętniej rozmawiali o samochodach, jakie sobie kupią po wojnie. Fredek miał kupić packharda a Szmul buicka. Tojwełe słyszał te nazwy pierwszy raz. Wtrącił, że on sobie kupi opla, takiego, jak miał kapitan Lind. Opla, zaśmiali się chłopcy z lekceważeniem i zaczęli wspominać stacje kolejowe. Do niektórych szło się długimi ciemnymi tunelami, a nad głową przejeżdżały dudniące pociągi. Widziałeś kiedy tunel? Tojwełe musiał przyznać, że w Izbicy nie było ani jednego tunelu. Minęło pół roku. Marcin B. powiedział im, że już jest wiosna i że zakwitła jabłoń. Rosła koło stodoły, przy kryjówce. Będzie dużo owoców, powiedział Marcin B. Spytał, skąd mają takie ładne swetry i kurtkę skórzaną. Z Sobiboru, z sortowni. Pożyczyli mu i kurtkę, i sweter. Wybrał się w tym w niedzielę do kościoła. W poniedziałek przyszło kilku mężczyzn. Krzyczeli: Gdzie trzymasz Żydów, my też chcemy mieć skórzane kurtki. Kijami sprawdzali słomę w stodole, ale nic nie znaleźli. Chyba mieli za krótkie kije. Słyszeliście, powiedział wieczorem Marcin B. Idźcie stąd, ja się boję. Poprosili, żeby im kupił broń, to pójdą do lasu. Złapią was, powiedział, spytają skąd broń i mnie wydacie. Nie wydamy pana, niech pan kupi. Na pewno mnie wydacie, idźcie już, ja się boję. Minęło parę dni. Wieczorem usłyszeli, jak gospodarz wysyła na noc dzieci do dziadków i woła do kuchni psa. Później przyszedł do stodoły. Odgiął gwóźdź, wyjął deskę. Fredek wysunął się po garnek. Zobaczyli jaskrawe światło i usłyszeli trzask. Fredek skulił się i zaczął przebierać nogami. Czyjeś ręce odsunęły Fredka na bok. Zobaczyli pucułowatą twarz obcego chłopca i znowu światło. Tojwełe poczuł ukłucie w szczęce. Dotknął policzka, był mokry. I jego odsunęły czyjeś ręce. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, mimo ciemności, wujka Jankla. Siedział przy nim na słomie, szczupły, przygarbiony jak zawsze. Aha, pomyślał Tojwełe, widzę wujka Jankla. Jak się umiera, widzi się własne dzieciństwo, więc ja teraz umieram. Wiesz, powiedział wujek Jankiel, przez trzy dni po śmierci rosną człowiekowi włosy i paznokcie. Człowiek słyszy, tylko nie może mówić. Wiem, powiedział Tojwełe, już mi przecież opowiadałeś. Ja nie żyję, tylko jeszcze słyszę i rosną mi paznokcie. Słyszał głosy i trzaski, jeden po drugim. Dobijcie go, bo będzie stękał nad ranem. To mówiła gospodyni, kto wie, czy nie o nim, o Tojwełe. Panowie, dajcie mi żyć, będę waszym sługą do końca życia. To mówił Szmul. Panowie nie chcieli Szmula za sługę, bo znów był trzask i Szmul zamilkł. Już sztywnieje. To mówił Marcin B. i na pewno o Tojwełe, bo dotknął jego ręki. Jest! To był nieznany głos, może chłopca z okrągłą twarzą. Musiał coś znaleźć. Pewnie ich woreczek ze złotem, bo nagle wszyscy zerwali się i pobiegli do kuchni. Żyjesz? To był Szmul. Nie, szepnął Tojwełe. Chciał mu opowiedzieć o włosach i paznokciach, ale Szmul zaczął się czołgać do drzwi. Uniósł się na kolana i poczołgał się za nim. Szmul skręcił w stronę drzew. Tojwełe miał wrażenie, że nadal idzie za nim, ale kiedy się ocknął, siedział pod drzewem, na skraju lasu. Wstał i poszedł przed siebie. 8. Przez tamte okolice płynęła rzeka Wieprz. Rzeka rozdzielała świat na dwie części - dobrą i złą. Zła część świata była po prawej stronie i tam znajdowało się Przylesie. Po lewej stronie rzeki były dobre wsie: Janów, Mchy i Ostrzyca. W dobrych wsiach uratowano wielu ludzi - Staszka Szmajznera, krawca Dawida Berenda, rymarza Stefana Akermana, handlarzy mięsem Chanę i Szmula, handlarza zbożem Gdala z Piasków, właścicielkę wiatraka Bajłę Szarf i dzieci młynarza Raba - Esterę i Idełe. Dzieci młynarza uratował Stefan Marcyniuk. Dwadzieścia lat wcześniej uciekł z bolszewickiego więzienia z głębi Rosji, w Polsce zamieszkał na strychu w żydowskim młynie. Gdybym miał worek mąki, powiedział, upiekłbym chleb, sprzedałbym i byłoby parę groszy... Młynarz dał mu worek mąki i Marcyniuk upiekł chleb. Zarobił parę groszy, a po latach był jednym z bogatszych gospodarzy w całej okolicy. Młynarz i jego żona zginęli w getcie, ich córkę, Esterę, posłano do Sobiboru. W przeddzień planowanej ucieczki Esterze przyśniła się matka. Weszła do baraku i stanęła nad pryczą. Jutro uciekamy stąd, szepnęła Estera, wiesz o tym? Matka skinęła głową. Boję się, poskarżyła się Estera. Nie wiem gdzie iść, na pewno wszystkich zabiją... Chodź ze mną, powiedziała matka, ujęła córkę za rękę i poprowadziła do wyjścia. Wyszły z baraku i minęły bramę obozu. Nikt nie strzelał