Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
: — To wasz zastępca — prezentował go Budzisz. — Ludzi macie dobrych. Od ochotników opędzić się nie można.... ./•• , ,, . •• - • — No to co? Bierzemy broń i na kwaterę? — spytał Bogoria. — Czekajcie, mam tu jeszcze swoich ludzi... — bąk- nął Olo i ruszył w kierunku schodów. Już na pół- piętrze doszedł go jej podniesiony głos: — Odczep się, mówię poważnie! — I ciszej: — Ostrzyc mnie nie mogliście, nie mieliście prawa, to się teraz nie czepiajcie..... A ty... — tu zacięła się nagle. Olo przeskakiwał po trzy stopnie. Stała w rogu po- koju, przy oknie, naprzeciwko sierżanta Tygrysa, czerwonego, jakby za chwilę miał chlupnąć krwią. — Co się stało? — zapytał, zdyszany, od progu. Obejrzała się gwałtownie i nagle osunęła na krzesło, jakby jego głos wypompował z niej całą siłę. Tygrys milczał, zwrócony do Ostoi. — Czy pan podchorąży zna tę dziewczynę? —. za- pytał powoli kapitan. Olo zmrużył oczy jak krótkowidz: odczytujący nie- wyraźne pismo. ... . , ': ., — Ttak... hoq ,aiir ..:•.. . •^•;. -=T 37- — Bcywidzicie, musimy dbać o nasze szeregi... — zaszemrał kapitan jakoś blisko. — Podrostu sierżant twierdzi... że to 'prostytutka. — Była ze mną w akcji i proszę przydzielić ją do mojej drużyny... Kapitan skinął głową w stronę sierżanta, który uważnie pochylił się nad blankietem legitymacji. — Pseudonim? — usłyszał rzucone do niej, szy- derczo zaakcentowane pytanie. Byli już na schodach, gdy doszedł go jeszcze osten- tacyjnie głośny komentarz sierżanta. — Kryska — nie przez ś, tylko przez s. Po prostu nazywa się Kryśka, tylko że Niemcy ś. nie wyma- wiają, i oto masz akowskie pseudo. W nocy obudził go śpiew. Szedł z dołu uroczysty i potężny, choć prowadzony kilkoma, tylko gło- sami. — Co to jest? — zapytał półprzytomnie, siadając na sienniku. W głębokiej studni podwórza śpiewano Warszawiankę. Od okna jakiś głos rzucił cicho: — Czołgi sowieckie na moście Poniatowskiego. — Wygraliśmy — stwierdził Olo i wpadł z powro- tem w czarną otchłań snu. ierwsze uderzenie cekaemu szokuje jak trzask dartego na opatrunek materiału. Kto ranny?... Po- tem już tylko wydrzeźnianie niecierpliwie stukają- cego serca. Nawet gorsza jest cisza, jakby miasto bało się oddychać. Cisza nie wypełniona stukotem maszynowych kara- binów jest jak pogróżka, jak celowanie w serce czło- wieka. Tym samym jest łoskot maszyn w górze i Ałła boi się go znacznie bardziej niż obrywania się powietrza pod ciężarem wybuchów, bardziej nawet niż pędu -lecącej bomby, która obiecuje bliskie wy- . zwolenie 'od strachu oczekiwania. 38 Teraz na niebie jest cisza. Ałła, pochylona, przebiega pod barykadą. Od rana powietrze jest wybrukowane —trzaskiem broni maszynowej. Biegnie się lekko w po- czuciu uskrzydlającego ryzyka. Nie pamięta właści- wie, że doręczyć ma Kolumbowi kartkę wyrwaną z oficerskiego notatnika Jerzego. Biegnie, by za- wołać: „Podchorąży Malutki ma czołg!" Zniszczył czołg. Z tymi słowami, zdyszana, dopada do bary- kady Kolumba. Kolumb, ogolony i świeży („Jaki tu mają spokój" — zazdrości Ałła), czyta kartkę Jerzego ze zmarszczo- nymi brwiami. Ubrany jest po dawnemu („dawno" to przedwczoraj) w wojskowe bryczesy, buty z chole- wami, wiatrówkę. Przez odwalone w barykadzie przejście idą bez przerwy ludzie z Woli. Ciągną w kierunku Starówki. Ałła stoi z głową pochyloną. Któryś z chłopaków Kolumba, usłyszawszy o Malutkim, przedrzeźnia w milczeniu jej entuzjazm niezbyt kurtuazyjnymi gestami. „Wygłupia się, błazen." Ałła ma przed oczyma paczki, pakunki, walizki, węzełki. Wszystkie te cywilne słowa są bezradne i głupie, jeśli chce się określić nimi najdziwniej wiązane toboły uciekinie- rów. Wystarczy powiedzieć: manele albo ciuchy, i wszystko jest określone. „Najgorzej dzieci..." — myśli Ałła uśmiechając się do małego człowieczka przywalonego dźwiganym Jaśkiem jak brzemieniem dziwnego losu. Jego matka zwala toboły do najbliższej bramy z tej strony bary- kady mimo protestów stojącego tam nieznajomego chłopaka z opaską na 'ramieniu. Niebo stęka. Idą stukasy. Dwa, cztery... Ałła liczy szumiące grozą ma- szyny, które naraz opuszczają łby i suną ku ziemi łagodnym, cichym łukiem. Dziewczyna zamyka szybko oczy, nim spostrzeże odłączające się od ich korpusów bomby, obłe jak czekoladowe cygara z likierem, które tak lubiła przed wojną. — To dla nas... — pokazuje palcem w stronę bary- kady Jerzego. W bramie za nią stoi teraz dwu ludzi z opaskami