Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Garnitur zrobił się tymczasem za duży, a w pasku musiała przebić nową dziurkę, żeby spodnie nie opadały. Pracowała niewiarygodnie wolno, mozoląc się nad każdym szczegółem z nieznośną precyzją, ani na chwilę nie przerywając, nigdy nie przyspieszając, aż w końcu zaczęło mi to działać na nerwy. Chciałam załatwić sprawę jak najszybciej, lecz Izabela nie zwracała na mnie uwagi. Była całkowicie pochłonięta swoim zadaniem, a o mnie wręcz chyba zapomniała. Przez cały czas przemawiała do Ferdynanda, łajać go półgłosem, trajkocząc bez przerwy, jakby wciąż ją słyszał, jakby chłonął każde słowo. Kiedy tak leżał z twarzą zastygłą w przedśmiertnym grymasie, nie miał chyba zresztą wielkiego wyboru: musiał dopuścić ją do głosu. Była to przecież jej ostatnia szansa, a on tym akurat razem nijak nie mógł się sprzeciwić. Przeciągnęła ten obrządek prawie do południa. Czesała Ferdynanda, szczotkowała mu marynarkę, stroiła go i przyozdabiała jak lalkę. Kiedy wreszcie skończyła, musiałyśmy postanowić, co z nim zrobimy. Zaproponowałam, żeby znieść go po schodach i zostawić na ulicy, lecz Izabela uznała, że to zbyt bezlitosny sposób: najmniej, co możemy zrobić, to załadować go na mój wózek i zawieźć do Transformatorni. Zaprotestowałam, i to z kilku powodów. Przede wszystkim Ferdynand był za duży, wiec jazda tak obciążonym wózkiem przez pół Miasta mogłaby się źle skończyć. Wyobraziłam sobie, że wózek się przewraca, Ferdynand z niego wypada, a Sępy porywają trupa razem z wózkiem. Co ważniejsze, Izabela była za słaba, żeby ruszyć na tak daleką wyprawę. Bałam się, że sobie poważnie zaszkodzi. Po całym dniu na nogach z tej odrobiny zdrowia, którą jeszcze zachowała, nic by nie zostało, więc twardo zaoponowałam, nieczuła na jej łzy i błagania. W końcu znalazłyśmy w miarę zadowalające wyjście. Wydawało nam się całkiem rozsądne, ale dziś widzę, że było to zupełne dziwactwo. Po długich wahaniach i rozterkach postanowiłyśmy zaciągnąć Ferdynanda na dach i zrzucić, żeby wzięto go za Skoczka. Przynajmniej sąsiedzi pomyślą, że zostało mu jeszcze trochę fantazji, orzekła Izabela. Zobaczą, jak spada, i powiedzą, że oto ktoś odważył się pokierować własnym losem. Widziałam, jak podoba jej się ta myśl. Umówmy się, że wyrzucamy go za burtę, zaproponowałam, tak jak wtedy, kiedy marynarz umiera na morzu i kompani ciskają go w toń. Izabela była zachwycona. Dobrze, wyjdziemy na dach jak na pokład statku. Powietrze będzie wodą, a ziemia – dnem oceanu. Sprawimy Ferdynandowi marynarski pochówek, oddamy go morzu na wieki. Plan ten wydał nam się tak słuszny, że ustały wszelkie dyskusje: Ferdynand spocznie w Alei Kapitana Hooka i prędzej czy później upomną się o niego rekiny. Okazało się to, niestety, wcale nie takie proste. Mieszkałyśmy co prawda na ostatnim piętrze, nie było jednak schodów na dach, tylko wąska stalowa drabinka prowadząca do klapy w suficie otwieranej pchnięciem od dołu. Drabinka miała raptem kilkanaście szczebli i nie więcej niż dwa i pół metra wysokości, ale i tak musiałam wtaszczyć Ferdynanda na górę jedną ręką, drugą trzymając się drabinki. Izabela niewiele mogła mi pomóc, więc całe zadanie spoczywało na moich barkach. Próbowałam pchać trupa od dołu, próbowałam ciągnąć od góry, ale nie miałam dość sił. Był za ciężki, za duży, nieporęczny, a na domiar złego w skwarnej duchocie pot zalewał mi oczy. W końcu uznałam, że nie mamy szans, i zaczęłam się zastanawiać, czy nie wyjdzie mniej więcej na to samo, jeśli zawleczemy Ferdynanda z powrotem do mieszkania i wypchniemy przez okno. Owszem, efekt nie byłby aż tak dramatyczny, lecz w tych okolicznościach wydawało się to nie najgorszą namiastką. Miałam już dać za wygraną, gdy wtem Izabela wpadła na pomysł, żeby owinąć Ferdynanda jednym prześcieradłem, a drugie przywiązać jak linę i w ten sposób wciągnąć trupa na dach. To także nie było całkiem proste, ale nie musiałam przynajmniej się wspinać, równocześnie taszcząc ciężar. Weszłam na dach i wciągnęłam Ferdynanda szczebel po szczeblu. Izabela stała na dole i kierowała ruchem tobołu, żeby po drodze nie uwiązł. Kiedy wreszcie z tym się uporałyśmy, położyłam się na brzuchu, sięgnęłam ręką z powrotem w ciemność i pomogłam Izabeli się wspiąć. Nie będę ci tu opowiadać o wszystkich potknięciach, omsknięciach, ledwie uniknionych katastrofach