Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Macie trochę racji, panowie —¦ podjął z poczuciem winy zmieszany Layel. — Niedołężnie prowadziłem poszukiwania. Przywiązałem się i pokochałem Lee. Lęk przed jej utratą sprawił, że nie chciałem odszukać Stewardów. Wszystkiemu winna miłość. Wybacz, najmilsza! I Tecumseh niech mi też wybaczy. Lee wybuchnęła płaczem. Wszyscy milczeli. Sachem wstał zza stołu. Był spokojny, choć gorycz malowała się na jego twarzy. Z powagą i mądrością doświadczonego człowieka zaczął mówić; - Źli ludzie powiedzieli Stewardom, że na wóz napadli i uprowadzili Uti-tin-glit Szawanezi; ci sami ludzie donieśli Lavelcwi, że rodziców Lee zabił Tecumseh —. wódz ze smutkiem pokiwał głową. — Dlatego rozeszły się nasze ścieżki. Moja siostra wybrała na męża człowieka swojej rasy, Tecumseh pozostał, sam. Nie ma gniewu w sercu Skaczącej Pumy. Trzeba tylko odnaleźć oszczerców i wymierzyć im sprawiedliwość. Hugh! — Po krótkiej przerwie ciągnął dalej: — Niech moja siostra nie płacze. Drogami ludzkiego życia chodzi Mikamwes35, który gmatwa i często burzy nasze zamiary. Trzeba z godnością znosić smutek i ból. 15 Mikamwes (ind.) —duch, chochlik gmatwający ludziom ścieżki w puszczy. 30 Wódz skinął na Kosa. -— Bywajcie, moi bracia. Tecumseh dziękuje wam za gościnę i odchodzi jako przyjaciel. Wigwam sachema Szawanezów stoi dla was otworem. Hugh' , ¦ ¦ NISKUK Puszcza staia w okiściach białego puchu. Promienie słońca zapalały na śniegu tysiące migotliwych lśnień. Nie było wiatru, a mimo to nagie korony drzewnych olbrzymów, okryte śniegiem niby zgrzebną koszułą, huczały majestatyczną, sobie /rozumiała pieśń prawiecznej kniei. Był styczeń 1812 roku. Kilkunastu Indian z plemienia Seneków i Kriksów podążało ku Detroit River. Skrzypiał śnieg pod karpiami, piszczały szerokie płozy toboganów" i poszczekiwały psy. Szli dość :>zybko prowadzeni przez niezawodnego Utsanatrego3. Przewodnik przecierał przejścia wśród drzew i uważnie lustrował oczyma przestrzeń. Za nim podążało kilku wojowników, psie zaprzęgi ciągnące obładowane tobogany, dwie dziewczyny i dalej sznur mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w futerkową odzież. Na głowach mieli bobrowe czapki. Widać, czuli się bezpieczni, bo łuki i strzelby nieśli na ramionach. Nic dziwnego. Wśród ogołoconych z liści zarośli widoczność była wyśmienita. Nic musieli więc obawiać się ludzi, bo w czas dostrzegliby wroga. j6 Hugh! (ind.) — stówo oznaczające przysięgę, zobowiązanie, zamykające • ostatecznie dyskusję. 1 Karpie — nazywane także śnieżnymi rakietami, owalne obręcze wyplecione rzemieniami lub wikliną, nałożone na obuwie ułatwiają chodzenie po śniegu. 2 Tobogan (ind.) — rodzaj sanek z jednej szerokiej płozy wygiętej z przodu, dostosowanych do psiego zaprzęgu, rozpowszechnionych wśród Indian i Eskimosów Ameryki Północnej. 3 Utsanati (ind.) — Olbrzymi Wąż. 31 ......................n Dzikie zwierzęta w większości uszły na pokidaie przed mroźnymi śnieżycami, a zbudzone z zimowej drzemki niedźwiedzie lub inni mieszkańcy kniei nie stanowili niebezpieczeństwa. Stada zgłodniałych wilków były groźne tylko dl; samotnych wędrowców. Gdy zmierzch począł gęstnieć, wyszukali odpowiedni* miejsce, z jednej strony osłonięte nierównością terenu i kępamif leszczynowych zarośli, z drugiej strzelistymi sosnami, i rozłożyli obóz. Jedni zdjęli z toboganów skórzane namioty i ustawili je, inni gromadzili gałęzie na nocne ognisko. Kobiety tymczasem wydobyły z woreczka garść wysuszonego mchu i drzewnego próchna, oczyściły teren ze śniegu i sprawnie ułożyły mały stos, potem przy pomocy krzemienia i metalowego klocka skrzesały ogień. Nad rozpalającym się ogniskiem zawiesiły na drewnianej żerdzi garnek napełniony śniegiem i zajęły się przyrządzaniem gorącego posiłku. Noc otuliła puszczę, mróz" tężał. Indianie skupieni wokół ognia jedli parujący żur ugotowany z pemikanu4 i przypraw ziołowych. Rozmawiali oszczędnie. Utsanati ustalił kolejność wart i pierwsi strażnicy zajęli swoje miejsca, a pozostali wędrowcy otuleni derkami i niedźwiedzimi skórami legli w tipi do krzepiącego snu. Gdy zaczęło świtać, pośpiesznie zjedli gorące śniadanie, zwinęli podróżne namioty, załadowali wszystko na sanie i gęsiego ruszyli na wschód. Mróz ziębił ręce, szczypał w policzki i dokuczał stopom obutym w mokasyny. Wiatr ucichł, słońce sypało srebrny blask, dlatego zimowy pejzaż wyglądał uroczo i podróż nie była, mimo silnego mrozu, dokuczliwa. Mijali łeśae wąwozy i uroczyska, przecinali skute lodem i zasypane śniegiem koryta rzek i strumieni, pięli się po łagodnych zboczach wzniesień i schodzili w malownicze doliny