Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie liczyli się. Student zrezygnował z pościgu z mojego powodu. To mnie chciał zabić, nim pojedzie dalej. Tamtych dwoje, choćby i z kompletem amunicji, nie stanowiło zagrożenia. Zresztą na pewno zawrócili. Jeśli umrę za szybko, Patrycja ich dogoni, a Student wykończy. Tak wyglądała prawda. Jeśli umrę - albo zmarnuję ostatni pocisk. Nie pomyślałem o trzeciej ewentualności. Na szczęście załoga 0313 też nie. Przynajmniej na początku. Manewrowali wśród wzniesień, siali dookoła z karabinu maszynowego i próbowali mnie trafić, względnie sprowokować do strzału. Przejechać raczej nie: dość szybko zauważyłem, że wóz trzyma się możliwie daleko. I słusznie. Miażdżony gąsienicami nieszczęśnik zwykle zdąży pociągnąć za spust. Miałem do wyboru: leżeć za którąś z górek albo wychylać się z granatnikiem na ramieniu i próbować cokolwiek dostrzec. W pierwszym przypadku uniknąłbym kul. Tyle że i Studentowi w niczym bym nie zaszkodził. Drugi wariant był ryzykowny, niósł jednak szansę ostatecznej wygranej. Gdyby choć na chwilę pokazali się w celowniku... Wybrałem kompromis. Trochę leżałem, a trochę klęczałem, wytrzeszczając oczy w ciemność. Żadną zabłąkaną kulą nie dostałem, bewupa nie wypatrzyłem, za to doznałem olśnienia. Mało radosnego: uświadomiłem sobie, co powinien zrobić Student oraz co ja muszę zrobić, zanim i jego olśni. Uniosłem się i zgięty wpół przebiegłem do następnej wydmy. Prawdę mówiąc - jedynej, którą widziałem. Udało się. Nikt nie strzelał w tę stronę. Minąłem pagórek. Z mroku wyłonił się następny. Też go zignorowałem. Kaem walił niemal bez przerwy, ale żaden smugowy pocisk nie pojawił się w polu widzenia. Dobrze. Może się uda. Jeśli zdążę się zbliżyć, nim Student obróci wieżę... Chyba zdążyłem. Musiałem być blisko, skoro tak mocno dostałem po oczach rozbłyskiem i oberwałem aż trzema kawałkami rozpędzonej materii. Ręczny granat nie lata daleko. Powaliło mnie raczej zaskoczenie niż ból. Udo zapiekło - i tyle. Kamień. Trafienia w korpus były jeszcze mniej dokuczliwe: po prostu poczułem, że coś rąbnęło w kamizelkę, pod pępkiem i obok obojczyka. Leżałem już, kiedy górą przemknęła pierwsza seria. Sypnęło mi po plecach piaskiem. Zatrzeszczało. Znów sypnęło. Znów zatrzeszczało powietrzem, dartym przez szybsze od dźwięku kawałki metalu. Wyzbyłem się złudzeń. Student wiedział, gdzie jestem. Młody - bo tylko on mógł rzucać granaty - najwyraźniej nie: następny eksplodował całkiem gdzie indziej. Miałem szczęście. Gdyby przypadkiem nie posłał pierwszego w moim kierunku, wpakowałbym się przed celownik nie jako znikające za wydmą coś, ale spora ludzka sylwetka. Konałbym w tej chwili, wybebeszony precyzyjnie ulokowaną serią. Zabrakło sekundy. Teraz zabrakło centymetrów - licząc w pionie. Pocisk kalibru 73 musnął grzbiet osłaniającego mnie wzniesienia i nie eksplodując, doleciał do następnego. Nie było daleko, ale dziesięć metrów to sporo jak na możliwości lekkiej, w dodatku przeciwpancernej głowicy. Znów dostałem jakimś odłamkiem po kamizelce. Ogłuchłem też i przysmażyło mnie żarem podmuchu - lecz nic poza tym. Czołgałem się w lewo jeszcze szybciej niż przedtem. BWP walił z kaemu. Trochę w pagórek, trochę ponad nim. To w jeden koniec, to w drugi. Młody rzucił też granat, który wybuchł po tamtej stronie. Armata nie odezwała się więcej. Żeby przeładować, Student musiałby wyłączyć z akcji karabin, a to byłoby głupotą. Pełzłem z szybkością spanikowanej jaszczurki, ale nie przepuściłbym takiej okazji. Chwila ciszy - i klęczę. Byli blisko. Zobaczę ich i rozwalę. Zanim pójdą po rozum do głowy i zrobią to, co należało zrobić na samym początku. Czyli odjadą. Zatrzymując się i rozpoczynając polowanie na mnie, Student popełnił największy z dotychczasowych błędów. Powinien pojechać dalej między wzgórza, zatoczyć łuk i dopaść Kaśki. Co prawda i tak musiałby potem wrócić, by mnie wykończyć, ale rozsądna kolejność była właśnie taka. Najpierw pojazd, mogący umknąć, a dopiero w drugiej kolejności piechur. Człowieka, raz straconego z oczu, trudniej znaleźć, więc rozsądnie postąpił, próbując zlikwidować mnie z marszu, potem jednak wdał się w długotrwałą ciuciubabkę i to już nie było rozsądne. Tyle że teraz go zdrowo nastraszyłem. Odskoczy na zachód, zacznie myśleć. Nic tak nie daje do myślenia, jak chichot kostuchy nad uchem. Omal go nie dopadłem. Wściekła, chaotyczna strzelanina dowodziła, że zdał sobie z tego sprawę. Dudniło mi w uszach, słyszałem jak przez watę. Umiałem jednak określić kierunek, z którego dobiegały trzaski prochowych ładunków i pomruk silnika. Dwie sekundy spokoju i znajdę drani w środku celownika. Dwie sekundy spokoju. Nie dawali mi ich. Jeden strzelał, drugi miotał granat za granatem. Nie miałem prawa ryzykować, nie tak blisko środka górki. Dotrzeć do jej końca i dopiero wtedy... Nie zdążyłem. Wóz ruszył. Wystarczyło jedno spojrzenie: ściegi smugowych pocisków kreśliły nad grzbietem pagórka całkiem nieprawdopodobny wzór. Góra, dół, skoki o całe metry, jakaś szalona sinusoida. Tylko jazda po wertepach może wywołać taki rozrzut. Poderwałem się na kolana. Za mało. Okazało się, że moja osłona jest wyższa. Więc półprzysiad. Trochę to potrwało. Potem usiłowałem przebić wzrokiem zasłonę kurzu. Bez skutku. Wpakowanie w niewielki kawałek pustyni kilkuset kul daje efekt nie gorszy od burzy piaskowej. Minęła chwila, nim zorientowałem się, że to nie tylko kwestia zapylenia. Celownik zdechł. Cholera wie dlaczego. Odłamek? Wstrząs? Baterie siadły? Nieważne. Nie działał i to się liczyło. Pozostała muszka ze szczerbinką. Kaem umilkł. Tylko na chwilę, ale to mi wystarczyło, pomogło podjąć decyzję. Zresztą jedyną możliwą. Uciekali, a ja mogłem albo ich dogonić, albo usiąść na tyłku i zacząć płakać po ludziach, których skazałem na śmierć. Pobiegłem. Nie w kierunku hałasu - aż tak mi nie odbiło