Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mówi, że będzie uważał na Napirai. Potem dodaje, że jeśli chcemy wyjeżdżać, musi się to stać teraz, gdyż za trzy miesiące czeka go uroczystość obrzezania. Wtedy będzie należał do wojowników, a Lketinga do starszych. Uroczystość trwa kilka dni, a potem przez dłuższy czas wolno mu przebywać tylko z dopiero co obrzezanymi mężczyznami. Rozważamy różne możliwości i uzgadniamy, że wyruszamy za niecałe trzy tygodnie. Czwartego lipca skończę trzydzieści lat i chcę obchodzić urodziny w Mombasie. Niecierpliwie wyczekuję dnia, kiedy wreszcie opuścimy Barsaloi. Ponieważ jest początek miesiąca, powinniśmy jak najprędzej zorganizować dyskotekę. Po raz ostatni jedziemy do Maralalu po piwo i inne napoje. Na miejscu mąż życzy sobie, abym zadzwoniła do Szwajcarii i wyjaśniła, czy dostaniemy pieniądze na Mombasę. Udaję, że telefonuję, i opowiadam mu, że wszystko jest w porządku. Jak tylko znajdziemy się w Mombasie, mam się znowu zameldować. Dyskoteka ponownie odniosła wielki sukces. Umówiłam się z Lketingą, że o północy wspólnie wygłosimy mowę pożegnalną, gdyż ludzie nic nie wiedzą o naszym wyjeździe. Ale po jakimś czasie mąż wynosi się cichaczem, tak więc o północy jestem sama i proszę weterynarza, aby mowę, którą przygotowałam po angielsku, przetłumaczył na suahili dla robotników i na masajski dla miejscowych. James wyłącza muzykę i wszyscy zastygają zdziwieni. Zdenerwowana staję na środku pomieszczenia i proszę o uwagę. Najpierw przepraszam za nieobecność męża, potem mówię z ubolewaniem, że jest to nasza ostatnia dyskoteka i że za dwa tygodnie opuszczamy Barsaloi, aby otworzyć nowy sklep w Mombasie. Po prostu nie możemy egzystować tutaj ze względu na zbyt wysokie koszty utrzymania samochodu. Także moje oraz córki zdrowie jest stale narażone na szwank. Dziękuję wszystkim za dochowanie wierności sklepowi i życzę dużo szczęścia w nowej szkole. Ledwo zakończyłam mowę, robi się zamieszanie i wszyscy mówią jeden przez drugiego. Nawet minipolicjant jest przygnębiony i mówi, że teraz kiedy wszyscy mnie zaakceptowali, nie mogę przecież sobie tak po prostu odejść. Dwaj inni wychwalają nas i ubolewają nad stratą, jaką poniosą wraz z naszym wyjazdem. Wszystkim daliśmy nieco życia i nieco odmiany, nie wspominając już o tym, że niejednokrotnie zabierali się naszym samochodem. Ludzie biją brawo. Jestem bardzo wzruszona i proszę o muzykę, aby znowu zapanowała radość. W zamieszaniu pojawia się obok mnie młody Somalijczyk i również wyraża ubolewanie z powodu naszej decyzji. Zawsze podziwiał to, co robiłam. Wzruszona zapraszam go na wodę sodową i przy okazji proponuję mu, aby odkupił ode mnie pozostały w sklepie towar. Z miejsca wyraża zgodę. Gdy zrobię remanent, da mi tyle, ile sama za płaciłam, weźmie nawet drogą wagę. Długo jeszcze gawędzę z weterynarzem. Dla niego nasz wyjazd to również nowość. Po tym, co zaszło, doskonale mnie rozumie. Ma nadzieję, że mój mąż w Mombasie na bierze rozumu. Prawdopodobnie tylko on domyśla się, jaki jest prawdziwy powód naszego wyjazdu. O drugiej zamykamy. Lketinga nie wrócił. Spieszę do manyatty po Napirai. Mąż siedzi w środku i rozmawia z mamą. Gdy pytam, dlaczego nie przyszedł, odpowiada, że to była moja uroczystość, bo to ja przecież chcę stąd wyjechać, a nie on. Tym razem nie daję się wciągnąć w żadne niepotrzebne dyskusje. Zostaję w manyatcie. Być może po raz ostatni nocuję w takiej chacie, przelatuje mi przez głowę. Przy następnej okazji donoszę Lketindze o umowie z Somalijczykiem. Robi kwaśną minę i nie chce się zgodzić. Nie pertraktuje z nimi, oświadcza wyniośle. Robię z Jamesem remanent. Somalijczyk prosi, aby dostarczyć mu wszystkie towary za dwa dni, gdyż wtedy zgromadzi potrzebne pieniądze. Sama waga stanowi jedną trzecią całej sumy. Do domu przychodzą ciągle ludzie, którzy chcą coś od nas odkupić. Do ostatniego kubka wszystko jest zarezerwowane. Dwudziestego mają przynieść pieniądze, a dwudziestego pierwszego rano każdy może odebrać zakupione rzeczy - tak brzmi umowa. Gdy zawozimy nasze towary do Somalijczyka, mąż zabiera się jednak z nami. Ma obiekcję do każdej ceny. Gdy wnoszę wagę, z miejsca ładuje ją z po wrotem. Chce ją zabrać do Mombasy. Nie jest w stanie zrozumieć, że nie będziemy jej już więcej potrzebowali i że tutaj dostaniemy za nią znacznie więcej pieniędzy. Waga musi jechać z nami i koniec! Ogromnie mnie to złości, że muszę oddać z powrotem Somalijczykowi tyle pieniędzy, ale milczę. Nie chcę się kłócić przed wyjazdem! Do dwudziestego pierwszego maja jeszcze ponad tydzień. Dni wloką się powoli, a ja czekam, uważając na każdy krok. Im bliżej dnia odjazdu, tym większe odczuwam napięcie. Nie zostanę tu nawet godziny dłużej niż to niezbędne. Nadchodzi ostatnia noc. Prawie wszyscy przynieśli pieniądze, a niepotrzebne rzeczy rozdaliśmy. Samochód jest załadowany po brzegi, a w domu stoi jeszcze tylko łóżko z moskitierą, stół i krzesła. Mama była u nas przez cały dzień i zajmowała się Napirai. Nasz wyjazd bardzo ją smuci. Pod wieczór zajeżdża do Somalijczyków jakiś samochód i mąż od razu idzie do wioski, gdyż może będą mieli miraa do sprzedania. Ustalamy z Jamesem marszrutę na poszczególne dni. Oboje jesteśmy bardzo podnieceni długą podróżą. Od wybrzeża południowego dzieli nas prawie tysiąc czterysta sześćdziesiąt kilometrów. Mija godzina, a mąż nadal nie wraca. Zaczynam się niepokoić. Wreszcie zjawia się i od razu widzę, że coś jest z nim nie tak. We can not go tomorrow - oświadcza. Naturalnie żuje miraa, ale mówi to na po ważnie. Zalewa mnie fala gorąca i pytam, gdzie był tak długo i dlaczego jutro nie możemy wyjechać. Patrzy na nas mętnymi oczami i wyjaśnia, że starszyzna jest niezadowolona, gdyż wyjeżdżamy bez ich błogosławieństwa