Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mimo wszystkich jego niebezpieczeństw i korupcji, nędzy i brudu, Rzym wciąż cieszy moje oko jak żadne inne miasto na świecie. Zawróciłem na południe, wąską dróżką na tyłach kamienic krzyżującą się z alejami i wijącą się poprzez kępy zieleni. Kobiety nawoływały się z obu stron, gdzieś zapłakało dziecko i matka zaczęła śpiewać kołysankę, gdzie indziej jakiś mężczyzna ryczał zaspanym, pijackim głosem, by wszyscy się zamknęli. Miasto, łagodnie rozleniwione od wiosennego ciepła, zdawało się mnie połykać. Przeszedłem przez bramę Źródlaną i wałęsałem się bez celu, aż za którymś rogiem natrafiłem na wypaloną bryłę kamienicy, patrzącą, zdawać się mogło, pustymi oczodołami poczerniałych okien w niebo. Spory kawał ściany spadał akurat w dół, ściągany przez grupę niewolników linami. Ziemia wokoło pokryta była sadzą, popiołem i kupkami zniszczonej odzieży i sprzętów domowych: tanie garnki stopione przez ogień, zwęglony szkielet krosna, długa, złamana kość, ludzka czy psia. Pośród tych żałosnych szczątków niemrawo gmerali żebracy. Ponieważ nadszedłem z innego kierunku, nie od razu się zorientowałem, że to ta sama kamienica, której pożar widziałem z Tironem zaledwie parę dni temu. Zwalił się kolejny fragment ściany; przez puste miejsce po nim zobaczyłem Krassusa, stojącego z założonymi rękami i wydającego rozkazy nadzorcom. Najbogatszy człowiek Rzymu wyglądał na całkiem zadowolonego. Uśmiechał się i gawędził z tymi spośród jego licznej świty, którzy mieli szczęście znaleźć się w jego zasięgu. Obszedłem ostrożnie ruinę i stanąłem na skraju grupy. Lizus o szczurzej twarzy, nie widząc szansy na prześliźnięcie się bliżej ku Ważnej Osobie, okazał się chętnym rozmówcą. – Sprytny? – odpowiedział na moje zagadnięcie, spoglądając na mnie z wyższością. – To nie jest właściwe słowo dla Marka Krassusa. To geniusz. Nie ma w Rzymie drugiego równie bystrego w sprawach ekonomicznych. Możesz sobie mówić, że Pompejusz jest genialnym dowódcą, czy nawet sam Sulla. Są na tym świecie inne rodzaje wodzów. Legionami Marka Krassusa są srebrne denary. – A polami bitewnymi? – Popatrz przed siebie. Czy potrzeba lepszego pobojowiska? – Kto wygrał tę bitwę? – Dość popatrzeć na twarz Marka Krassusa, by się o tym przekonać. – A kto przegrał? – Ci biedni żebracy na ulicy... próbują odnaleźć coś ze swego dobytku i marzą o dachu nad głową. – Mój rozmówca się zaśmiał. – No i poprzedni właściciel. Był na wakacjach, gdy to się zdarzyło. Kiepski był z niego strateg. Tak zadłużony, że podobno się zabił, gdy usłyszał o pożarze. Krassus musiał dobijać targu z pogrążonym w żalu synem i nie ma dwóch zdań, że dobrze na tym wyszedł. Podobno kupił od niego tę ruinę za równowartość podróży do Bajów. A ty nazywasz go zaledwie sprytnym? – Mężczyzna zmrużył swe szczurze oczka i ściągnął usta w podziwie dla swego idola. – Ale przecież będzie musiał wyłożyć pieniądze na odbudowę kamienicy – zauważyłem. Nieznajomy uniósł brwi. – Niekoniecznie – stwierdził. – Biorąc pod uwagę zagęszczenie zabudowy w okolicy, Krassus może pozostawić tę działkę pustą, przynajmniej przez jakiś czas. W ten sposób będzie mógł podnieść czynsze w sąsiednim domu. Kupił go w tym samym czasie od ogarniętego paniką właściciela, który oddał mu go za bezcen. – Masz na myśli ten dom obok, który ledwo uniknął pożogi? Ten, z którego ciągle wychodzą ludzie w asyście tych dużych facetów, co to wyglądają na zabijaków z ulicznej bandy? – To pracownicy Marka Krassusa. Eksmitują mieszkańców, którzy nie chcą lub nie mogą płacić nowych stawek. Patrzyliśmy obaj, jak stary, chudy mężczyzna wychodzi z kamienicy, dźwigając na plecach pokaźny worek. Jeden z najemników celowo podstawił mu nogę i starzec się przewrócił. Worek upadł na ziemię i pękł, wysypując zawartość. Od załadowanego już wozu nadbiegła kobieta, wrzeszcząc na obu stojących przy drzwiach najemników. Ten niewinny zaczerwienił się i odwrócił głowę zmieszany, ale sprawca tylko w głos roześmiał się, zwracając na siebie uwagę wszystkich wokoło, włącznie z Krassusem. Znalazłszy się nagle na linii wzroku bogacza, mój nowy znajomy natychmiast wykorzystał okazję. – To nic takiego, Marku Krassusie! To tylko jeden z niesfornych mieszkańców pierdzi na twoich ludzi! – krzyknął i zaśmiał się piskliwie. Wieczny uśmiech Krassusa przygasł odrobinę. Wódz denarowej armii popatrzył przez chwilę zdumiony na mojego sąsiada, jakby usiłował sobie przypomnieć, kim on może być, po czym odwrócił się i zajął swoimi sprawami. Szczurza Twarz zadarł triumfalnie długi nos i rzekł z dumą: – Widziałeś, jak się śmiał z mojego żarciku? Marka Krassusa zawsze bawią moje dowcipy. Odwróciłem się od niego z niesmakiem i odszedłem tak szybko, że nie widziałem, gdzie idę. Wpadłem na półnagiego, usmolonego sadzą niewolnika z przewieszonym przez ramię końcem napiętej liny. Lina nagle poluzowała się i niewolnik odepchnął mnie na bok, krzycząc, bym uważał. Kawał ściany spadł z łomotem u mych stóp, roztrzaskując się jak gliniana tabliczka. Gdybym nie zderzył się z niewolnikiem, mógłbym wejść wprost pod spadający ciężar i zginąć zapewne na miejscu. Zamiast tego chmura sadzy zawirowała mi tylko wokół kolan, brudząc brzeg tuniki. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Obejrzałem się i ujrzałem wpatrującego się we mnie Krassusa. Nie uśmiechnął się, ale z powagą skłonił głowę, w przesądnym geście uznania dla nieoczekiwanego szczęścia nieznajomego człowieka, po czym się odwrócił. Szedłem dalej jak ktoś zagniewany albo ze złamanym sercem, albo zagubiony w tajemnicy istnienia – bez celu, nieuważnie, nie poświęcając więcej uwagi temu, gdzie stawia kroki, niż poświęca się pulsowi czy oddechowi. A jednak nie mogło być przypadkiem, że znalazłem się na tej samej trasie, którą przebyłem z Tironem pierwszego dnia mojego dochodzenia. Trafiłem na ten sam plac, patrzyłem na te same kobiety czerpiące wodę ze studni i przeganiające te same rozbawione dzieciaki i psy. Przystanąłem przy zegarze słonecznym i drgnąłem zaskoczony, kiedy przeszedł obok mnie ten sam obywatel, którego wtedy pytałem o drogę do „Domu Łabędzi”: znawca cytatów ze sztuk teatralnych i przeciwnik zegarów słonecznych