Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Usiadł z powrotem i wytarł rękawem nos. - Ale przecież... wy jesteście ludźmi... - A cóż, spodziewałeś się, że ujrzysz potwory? Zwierzęta z przekrwionymi ślepiami i pianą na pysku? Nieznajomy podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. - Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wy, jesteśmy braćmi. Też pochodzimy z Ziemi. Kosmos nigdy nie był naszym domem, choć tam musieliśmy go szukać. Nie podobaliśmy się garstce uzurpatorów, postanowili nas zniszczyć. Ci, którzy uszli z życiem, i którzy mieli możliwość, musieli uciekać z ojczyzny - jego oczy rozbłysły. - Lecz przywódcy Unii nie rozumieli, że jednostki nie mogą narzucić swojej woli masom, a jeżeli im się to udaje, choćby siłą, nie potrwa to długo. Oni musieli przegrać! Do Bowdena powoli zaczynało docierać okrucieństwo sytuacji, w jakiej się znalazł. Najbardziej przerażała go obcość tego świata, tak niedawno jeszcze bliskiego. - Czy mógłbym zobaczyć się z kimś? - zapytał nieśmiało. - Z generałem CaTvertem, z doktorem Łonem, z moim ojcem... Gdzie oni teraz są? Nieznajomy wrócił na swoje miejsce przy oknie. - Nie ma ich - powiedział cicho, nie odwracając się. - W pewnym sensie oni byli tam, na Kallisto. Myśl o bazie bez reszty zaprzątnęła ich umysły, nie dawała im spokoju w dzień i w nocy. Nie zauważyli nawet, kiedy my stopniowo zaczęliśmy powracać do ojczyzny. W rzeczywistości to my byliśmy tu, na Ziemi, a oni w tej nie istniejącej bazie, tak jak wcześniej w innych bazach, które musieli zniszczyć... Bowden znów zapłakał. Nigdy w życiu nie czuł się tak bardzo samotny. - Co teraz ze mną będzie? - zapytał urwanym głosem. Nieznajomy milczał, nie patrzył już w okno - spuścił głowę, zgarbił się, zaciśnięte pięści oparł na parapecie. - Nie bój się, synu - odezwał się wreszcie. - Wszyscy przecież jesteśmy ludźmi... Nie można żyć tylko nienawiścią... Na biurku zabrzęczał wideofon. Andrzej Leszczyński - JESTEM Z INNEJ PLANETY! Nowy zaczął dreptać w miejscu rozchlapując wodę na wszystkie strony. - Spokój! - warknął z drugiego kąta Baryła. Nowy uspokoił się. Przedtem próbował porozumieć się z nimi. Teraz widocznie zrozumiał, że wszelkie próby kontaktu są bezcelowe. O czymże zresztą mieliby ze sobą rozmawiać? Cóż mogło ich obchodzić to wszystko, co miał im do powiedzenia? Ale Mały pogadałby z kimkolwiek, nawet z Nowym. Ciekaw był, jak on wygląda, skąd pochodzi, co tutaj robi. Pogadałby chętnie, gdyby nie Baryła. Temu wszystko przeszkadzało. Nie można było palcem kiwnąć, żeby nie usłyszał, i niechby ktoś spróbował sprzeciwić się jego żądaniom. Mały dobrze pamiętał, co znaczy jego łapa "niechcący" wyciągnięta w czyjąś stronę. Ten olbrzymi pierwotniak odmierzał czas rytmem posiłków i snów, i pewnie było mu zupełnie obojętne, czy zgnije tu, czy gdzie indziej. - Gdyby można było wiedzieć, co z nami zrobią - głośno dokończył myśl Mały. - Rozgniotą - odpowiedział mu Baryła. - Jak pluskwy. Słyszysz Mały: jak pluskwy! Tym razem Mały już się nie przestraszył, kiedy Baryła zaczął się śmiać. Przypominało mu to stary, rozsypujący się i zardzewiały, przedpotopowy pociąg, który rozpędzany w tunelu brzęczał poluzowanymi blachami, wydawał z siebie setki najróżniejszych jęków, pisków, postękiwań i chrobotów, ipomimo swej starości, osiągając niebotyczną wprost prędkość, osiągał też nieprawdopodobny poziom jazgotu, trudny do zniesienia nawet dla półgłuchych. - Przestałbyś wreszcie - jęknął Mały, - bębenki pękają. Baryła ucichł. - Jak ci się nie podoba, to se zmień lokal. Pociąg znowu ruszył i gdy Małemu wydawało się, że nie pozostało mu nic innego, jak zatkać uszy i zanurzyć się pod wodą, tamten nagle przestał. Dla odmiany zaczął mamrotać pod nosem przekleństwa - coś mu nie odpowiadało. Za chwilę zachlupotała woda, rozległo się szuranie zakończone łomotem blaszanej pokrywy pojemnika, którym dostarczono im żywność. - Co jest, do cholery! - ryknął Baryła. - Ile można czekać? Trudno było w tym towarzystwie o chwilę spokoju, chociaż Mały zdążył już w ciągu paru dni przyzwyczaić się do zapadania w krótką drzemkę wśród ohydnego śmiechu, ryku wściekłości czy też chrapania sąsiada. Najbardziej cierpiał z powodu wody, której poziom podnosił się nieraz do tego stopnia, że zmuszał go do stania na palcach całymi godzinami. Ale tym razem mógł nawet kucnąć w swoim kącie nie obawiając się utonięcia. Zamknął więc oczy pogrążając się w rozmyślaniach. *** W baraku panowała niczym nie zmącona cisza. Wszystko przemawiało za tym, że udało im się wymknąć niepostrzeżenie. Na zewnątrz było zimno. Siąpił niewielki, ale nieprzyjemny deszczyk. Sim pomógł mu założyć stary, w jednym miejscu nawet dziurawy kombinezon, wykradziony z pomieszczenia obsługi wind. Sam trafił na jeszcze bardziej zużyty, ale gdy Mały próbował nakłonić go do zamiany, Sim niedwuznacznym gestem nakazał mu milczenie. Gumowane, ciężkie płaszcze też nie były pierwszej młodości, ale chłód nocy mocno dawał o sobie znać