Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Meksykanie stali przy pikapie, czekając na dziadka. Każdy z nich miał zawiniątko z tymi samymi rzeczami, z którymi przyjechał do nas przed półtora miesiącem. Uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Jak zawsze bardzo chciałem pojechać z nimi, chociaż ta wyprawa nie należała do najprzyjemniejszych. - Idź pomóż mamie w ogrodzie - powiedział tato, gdy Meksykanie zaczęli wsiadać do samochodu. Dziadek zapalił silnik. - Miałem jechać z wami - zaprotestowałem. - Nie każ mi się powtarzać - warknął tato. Patrzyłem, jak odjeżdżają, ostatni raz spoglądają na nasz dom i ze smutkiem machają mi na pożegnanie. Tata mówił, że jadą na wielką farmę na północ od Blytheville, dwie godziny drogi stąd, że zależnie od pogody będą tam pracować jeszcze przez trzy, może nawet cztery tygodnie, a potem wrócą do Meksyku. Mama chciała wybadać, czym wrócą, ciężarówką do przewożenia bydła czy autobusem, ale nie drążyła tematu. Nie mieliśmy na to żadnego wpływu, poza tym groziła nam powódź. Najważniejszy był zapas żywności na długą zimę po fatalnych zbiorach: mieliśmy jeść wyłącznie warzywa z naszego ogrodu. Niby nic nadzwyczajnego, tyle tylko, że będzie nas stać jedynie na mąkę, cukier i kawę. Po dobrych zbiorach rodzice i dziadkowie zawsze wtykali pod materac trochę pieniędzy, cienki zwitek banknotów przeznaczonych na takie luksusy jak coca-cola, lody, słone krakersy czy biały chleb. Jeśli zbiory były złe, jedliśmy wyłącznie to, co wyrosło w ogrodzie. Jesienią zbieraliśmy nać gorczycy, rzepę i groch, warzywa, które sialiśmy w maju i czerwcu. Czasami udawało się zebrać kilka pomidorów, choć nie zawsze. Ogród zmieniał wygląd zależnie od pory roku, a zimą wreszcie odpoczywał, nabierając sił do pracy. Babcia gotowała w kuchni czerwoną fasolę i wekowała ją najszybciej, jak umiała. Mama czekała na mnie w ogrodzie. - Chciałem jechać do miasta - powiedziałem. - Przykro mi, synku. Musimy się spieszyć. Jeśli spadnie więcej deszczu, wszystko zgnije. Poza tym woda może dojść aż tutaj. I co wtedy? - Czy tata kupi farbę? - Nie wiem. - Chciałbym pojechać i kupić. - Może jutro. Teraz musimy powyrywać rzepę. - Podciągnęła sukienkę do kolan. Była na bosaka i stała po kostki w błocie. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby była tak brudna. Rzuciłem się na rzepę i kilka minut później wyglądałem jak nieboskie stworzenie. Zrywaliśmy i wyrywaliśmy warzywa przez dwie godziny, a potem umyliśmy w wannie przy ganku. Babcia zaniosła je do kuchni, gdzie zostały ugotowane i zawekowane. Na farmie było cicho: nie grzmiało, nie wiał wiatr, po podwórzu nie kręcili się Spruillowie, stodoła opustoszała. Znowu zostaliśmy sami, tylko my, Chandlerowie: musieliśmy walczyć z żywiołem i przetrwać. Powtarzałem sobie, że kiedy wróci Ricky, życie będzie lepsze, bo będę miał się z kim bawić i rozmawiać. Mama postawiła na ganku kolejny kosz warzyw. Spocona i zmęczona, natychmiast obmyła się zmoczoną w wiadrze szmatką. Nie znosiła brudu i niechęć tę również mnie próbowała wpoić. - Chodźmy do stodoły - rzuciła. Nie byłem na wyżkach od półtora miesiąca, od przyjazdu Meksykanów. - Dobrze. - I poszliśmy. Pogadaliśmy chwilę z krową Izabelą, a potem weszliśmy po drabinie na wyżki. Mama ciężko pracowała, żeby tam posprzątać. Przez całą zimę zbierała stare koce i poduszki, żeby Meksykanie mieli na czym spać. Wstawiła tam nawet wentylator, który przydałby się na werandzie. Namówiła tatę, żeby przeciągnął z domu kabel i doprowadził elektryczność do stodoły. Często powtarzała: - Bez względu na to, co niektórzy o nich mówią, Meksykanie są takimi samymi ludźmi jak my. Na wyżkach było czyściutko jak w dniu ich przyjazdu. Miguel i jego koledzy poskładali wszystkie koce i poduszki i ułożyli je koło wentylatora. Zamietli podłogę, nie zostawili po sobie ani jednego papierka. Mama była z nich dumna. Potraktowała ich z szacunkiem, a oni się jej zrewanżowali. Otworzyliśmy drzwiczki, te, przez które wyglądał Luis, kiedy Hank obrzucał stodołę grudami ziemi i kamieniami. Usiedliśmy ze spuszczonymi nogami i spojrzeliśmy przed siebie. Z wysokości dziewięciu metrów mieliśmy bardzo dobry widok. Za odległą linią drzew na zachodzie płynęła rzeka, a dokładnie na wprost nas, na polu, stała woda z wezbranego strumienia. W niektórych miejscach niemal zupełnie zalała krzewy. Stąd, z wyżek, mogliśmy lepiej ocenić rozmiary powodzi. Widzieliśmy, jak woda płynie między równiutkimi rzędami krzewów, jak zalewa drogę i jak powoli wpływa na górne pole. Gdyby wylała i rzeka, nasz dom znalazłby się w niebezpieczeństwie. - Chyba już po zbiorach - powiedziałem. - Na to wygląda - odrzekła mama bez wielkiego smutku w głosie. - Dlaczego tak szybko nas zalewa? - Bo nasze pola leżą blisko rzeki. To nie jest dobra ziemia, synku, i nigdy nie będzie. Między innymi dlatego chcemy stąd wyjechać. Tu nie ma przyszłości. - Dokąd pojedziemy? - Na północ. Tam, gdzie można znaleźć pracę. - Na długo? - Nie. Zostaniemy tam, dopóki nie odłożymy trochę pieniędzy. Tatuś będzie pracował w fabryce, razem z Jimmym Dale'em. U Buicka płacą trzy dolary za godzinę. Urządzimy się jakoś, zaciśniemy pasa i poślemy cię do szkoły