Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie zamknął się jednak do końca. Start uległ nieoczekiwanemu opóźnieniu. Zza szczytów gór wyskoczyła błyskawica. To znaczy coś, co mogłoby być błyskawicą, gdyby na Ganimedzie zdarzały się burze z piorunami. Ale i tak świetlista strzała biegła po zbyt regularnym torze, jak na zwiastuna zwykłej burzy. Wewnątrz laboratoriów znowu wybuchł pożar. Komputery ogłosiły alarm, zapalając czerwone światła, które przez uchylone drzwi padły na pustynię i oblały krwistym rumieńcem postacie ludzi stojących pomiędzy budynkami. - RX-jeden. RX-dwa, RX-trzy, RX-cztery, zmieniam zadanie - Geo Dutour mówił szybko, ale spokojnie. - Przyjąć na pokład ludzi i zamknąć włazy. Irku, wsiadaj! „Jestem wewnątrz strefy chronionej" - chciał odpowiedzieć wezwany, ale nie zdążył. Wypadki potoczyły się zbyt szybko. Błyskawica stała się podobna do małej, płonącej komety. Przemknęła nad rakietami, po czym - stale zwalniając - zaczęła zataczać koła. Najwyraźniej przygotowywała się do lądowania w pobliżu samotnych pracowni. Lądowania lub... ataku. - Nie zidentyfikowany obiekt latający - usłyszał Irek zniekształcony głos Mannersa. - Miotacze gotowe. - Poczekaj chwilę - odpowiedział z pewnym roztarg- nieniem głos innego członka ekipy, tego samego, który po wylądowaniu statku stwierdził, że „trafili nie najgorzej". - To jest bardzo podobne do meteoru, który przeleciał nad bazą - słaby pomruk profesora Bodrina zdradzał, że wielki uczony nie bardzo wie, co myśleć o domniemanej błyskawicy. - Ląduje! Ląduje! - krzyknął Geo Dutour. - Czemu nie strzelacie?! Rzekoma kometa przestała krążyć jak jastrząb wypa- trujący ofiary i, nurkując, runęła prosto w dół. - Blokuję miotacze! - zawołał niespodziewanie Manners. - To jest ten sam obiekt, który pojawił się przy tej przeklętej planetoidzie! Tajemniczy przybysz już nie świecił. Na tle ciemnego nieba przesuwała się teraz nieduża, smukła sylwetka, przypominająca trochę głębinową rybę o wielkiej głowie i zwężającym się symetrycznie tułowiu. Obiekt minął rakiety i leciał prosto w stronę dwóch bliźniaczych laboratoriów. A nawet nie. Nie laboratoriów. On najwyraźniej celował w jedną ludzką postać czekającą nieruchomo w wąskim przejściu między białymi kopułkami. Nagle opadł na powierzchnię gruntu. Przejechał parę metrów jak lądujący samolot bez kół, po czym, zatrzymując .się, od razu przybrał pozycję pionową. Wtedy ocknął się Angelus Ranghi. Wydał jakiś zduszony okrzyk i pędem pobiegł do swojej pracowni. Po chwili wrócił niosąc niewielkie czarne pudło. - Nie strzelać!-huknął. - Ja mam lepszy sposób! Zobaczycie, co potrafią moje automaty! Wyciągnął ręce, w których trzymał przyniesioną z labo- ratorium puszkę, w stronę zagadkowego przybysza i zamarł w oczekiwaniu. Równocześnie jedna z rakiet zapaliła potężny reflektor. Ostre światło oślepiło Irka. A kiedy przejrzał, powietrzny intruz w ułamku sekundy przestał być dla niego nie zidentyfikowanym obiektem, błyskawicą, kometą bądź meteorem. - Hu, hu, hu! - zadudnił zwycięski śmiech szczęśni-ka- konstruktora. - Popatrzcie! Czy to nie lepsze niż miotacze?! Tak samo mogę porazić każdego człowieka i każdy twór posiadający system nerwowy, choćby sztuczny, jak w wypadku komputerów. l tak samo mogę każdego uszczęśliwić!!! Przybysz z nieba już nie stał pionowo. Zwalił się na skalisty grunt ganimedzkiej pustyni. - Niech pan to weźmie! - wrzasnął z wściekłością Irek. - Natychmiast! Słyszy pan?! Proszę zabrać ten automat! Z pewnością troszeczkę przesadził, krzycząc tak na bądź co bądź niemłodego dobroczyńcę ludzkości, ale doprawdy trudno mu się dziwić. Parę kroków przed nim, porażony falami czy promieniami wysyłanymi przez automat strachu, leżał zacny... Truszek. Leżał i dygotał jak porcja owocowej galaretki podczas trzęsienia ziemi. Jego lampki wprawione w małą, okrągłą główkę migotały krótkimi, rozpaczliwymi błyskami. Z gwiazd do podziemi Szczęśnicy stanowczo nie mieli dobrego dnia. - To ja...ee...idę do siebie. Mam dużo pracy... - Angelus Ranghi wycofał się tyłem, przezornie ukrywając za plecami aparat, którym poraził Truszka. Jego chudy rywal w ogóle się nie odezwał, tylko zrobił w tył zwrot i zniknął w sąsiednim budyneczku. Irek stał za granicą ochronnej strefy, tuż obok Truszka, który zdążył się już podnieść. Na wprost nich widniał re- gularny wianuszek ludzi w kosmicznych skafandrach. Przyszli wszyscy, nawet Manners, chociaż w zasadzie powinien był pozostać w sterowni statku, oraz jego kolega Sven Svensson, drugi pilot bazy, ten sam, który wkrótce po wylądowaniu pozbawionej anten rakiety o-znajmił wszem i wobec, że mogli trafić w gorsze miejsce. Truszek odpowiadał na pytania. A było tych pytań mnóstwo. - Odebrałem wezwanie - mówił swoim spokojnym, metalicznym głosem - ale namiar prowadził w przestrzeń, poza orbitę skrajnego księżyca Jowisza. Więc poleciałem