Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W punkcie dowodzenia również zauważyli nowe stworzenie. Naprowadzający celowniczy zadziałali doskonale, kolejna salwa uderzyła dokładnie w miejsce, w którym stało wśród rozkruszo- nych żelbetonowych płyt. Pociski rozwalały resztki ścian i pruły żywe ciało, na wszystkie strony leciały odłamki kamienia i pance- rza. ł znowu, jak w Peenemunde, do naszych pozycji przysuwał się front - artylerzyści starali się dogonić nadciągający rój i te istoty, które szły po ziemi. Przez dym i ogień maszerowały dzielnie ja- kieś stwory, przypominające te krabokrokodyle, które załatwili- śmy granatami kumulacyjnymi na morskim brzegu. Te bardziej pechowe przemieniały się w obłoki rozpalonej protoplazmy, ale pozostałych to nie powstrzymało. Dzisiaj rój pójdzie na całość, zrozumiałem to z lodowatąjasno- ścią. Na chwilę ujrzałem wydarzenia z tamtej strony „barykady". Patrzyłem milionami oczu i widziałem żałosną grupkę skazanych ludzi. Skazanych od momentu, gdy znaleźli się na drodze Siły. Co się ze mnądzieje? Wściekły walnąłem pięścią w ziemię. Skąd się to we mnie bierze? Jak mogło się pojawić? To były moje ostatnie myśli przed wydaniem komendy: „Ognia!" Rój zawisł nad naszymi głowami, zasnuł niebo drobną siateczką. Zgęstniał mrok. Chwała Bogu, że oni nie mają... Pomyślałem o bojowych środkach trujących i ręka sama znala- zła odpowiedni klawisz komunikatora, niezawodny sygnał alarmu chemicznego. W walce może nie być czasu, żeby nasunąć maskę, alarm zrobi to za nas. Pomyślałem i nacisnąłem guzik, chociaż wszystkie wskaźniki uspokajająco pokazywały „zero". Ale wie- działem już, co stanie się za chwilę. Wyprzedziliśmy rój zaledwie o kilka sekund, ale w takiej sytu- acji sekunda równa się wieczności. Rój pękł, wyrzucając z siebie dęby mgły w ohydnym kolorze gnojówki. Lunął na nas rzęsisty żółty deszcz. Zawył brzęczyk alarmu chemicznego, ale my byli- śmy już przygotowani. Rój z rozpędu spadł na siatkę, na naszych pancerzach zasyczały krople, ale kombinezon się nie poddawał. Rozbity na pary i trójki pluton powitał rój miotaczami ognia. Stwory płonęły wesoło, nie gorzej niż pod Peenemiinde. Próbowały przerwać siatkę, ale bez- skutecznie. Trzepoczące ciała, polanę płynnym ogniem. Rozpalo- ne przyssawki, dygoczące mięśnie, drżące membrany i zwieracze. Szybciej! Szybciej! Wszystko za szybkość! Szybciej żyć, szybciej zabić, szybciej umrzeć - dzikie prawo dzikiego roju. Teraz stworzenia umierały płonąc, a ich ciała z sykiem zwijały się w ogniu, rozpadając na węgielki. Pluton trzymał się dzielnie, Mikki dobrze ustawił swoich chłopców, osłaniając stanowiska ciężkiego uzbrojenia. Niedawni rekruci też nieźle się trzymali i nie tracili przytomności umysłu, nawet Razdwakriakowi udawało się nie wdepnąć w żadne kłopoty. Pomyślałem, że wystarczy mieć mocne nerwy i dużo napalmu. Świat wokół nas zasnuł gryzący dym, połączony z ciężkim odo- rem palonych ciał. Zżerane przez płomień, nadal rwały się do przodu, sięgając do oczek sieci, wyciągając do nich macki i od- rostki. Było ich coraz więcej. Gdzieniegdzie pod ognistą płachtą za- częła niknąć osłaniająca nas sieć. Na tamtym brzegu nadal rozry- wały się pociski; osłona baterii pułkowych trzymała się nie gorzej od naszej. Powoli wokół mnie zaczęła się tworzyć martwa strefa. Nie dla- tego, że byłem jakimś niesamowitym szczęściarzem i superpo- gromcąroju czy choćby błyskotliwym dowódcąplutonu. Rój mnie unikał. Omijał mój okop, atakując wszędzie, tylko nie tu. Stworzenia falą sunęły na nasze stanowiska. Chłopcom robiło się za gorąco - już płonęło niemal wszystko wokół i obsługa ledwie nadążała z gaszeniem podchodzącego zbyt blisko płomie- nia. Giinter ze szczerego serca częstował rój granatami rozry- wającymi bliskiego zasięgu, pozostali robili to samo. Dopóki jest sieć, dopóty jesteśmy nietykalni, a przynajmniej prawie niety- kalni. Ale gdy podejdą tamte olbrzymy... Rój wyraźnie był za słaby, żeby przerwać cienkie, ale bardzo trwałe nici z żaroodpor- nego stopu tytanu. Ale gdy pojawią się te giganty, które burzyły domy za rzeką... Wskazówki zegarka zatrzymały się. Nadal odpieraliśmy atak, ale kończyła nam się mieszanka zapalająca. Przed walką każdemu plutonowi wydano potrójny zestaw, ale kontenery i skrzynie pu- stoszały z przerażającą szybkością. Jeszcze pół godziny tych ba- chanalii i będziemy tu mieli kłopot. Nie wiedziałem tylko, że stanie się to znacznie wcześniej. Że dadzą nam posmakować prawdziwego żaru. Eter wypełniały rozpaczliwe przekleństwa. Kanały dowództwa zachłystywały się krzykiem - w jakimś miejscu rój jednak przedarł się przez siatkę i skazany na śmierć oddział wezwał ogień na sie- bie. Sąsiadujący z nimi żołnierze pospiesznie zasłaniali rowy łącz- nikowe dodatkowymi siatkowymi tarczami. Jeśli dobrze rozumiałem, użyto nas jako żywej przynęty. Rój nie reagował na technikę. Atakował, tylko widząc ludzi. Gdy już do- wództwo uzna, że spaliliśmy wystarczającą część roju, dostanie- my rozkaz ładowania się do bwp. Tym razem samochody stały tuż przy naszych stanowiskach bojowych, nie musieliśmy nigdzie biec. Ciekawe tylko, czy rój zacznie atakować te żelazne pudełka, do których się schowamy. I czy atak będzie skuteczny