Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
„Ho ho ho - rży pierwszy koń - niechaj zleci. Dziury w ziemi tyłkiem nie wybije, nie bój się”. Otrok w śmiech, a ksiądz takoż słyszał, co konie mołwią, obejrzał się. Pyta zły: „Z czego się śmiejesz, ty taki siaki?...”, a otrok zląkł się i pry: „Iii... nic. Jedno tak mię sparło w środku, może to od kaszy, com się jej był objadł”. A ksiądz biczem po koniu, jadą dalej... Wolno pełzła setka wojów przez wesoły kraj czeski. Na polach stało zboże okryte chochołami, kopice wyglądały jak rząd bab pochylonych nad rżyskiem; spod nóg wyskakiwały koniki polne, trajkotka błyskała błękitnymi błonami. Co wieczór obłoki leniwie gromadziły się na zachodzie, zalegały niebo jak stado wielkich szarogranatowych smoków o czerwonych, zakrwawionych podbrzuszach; było parno, świeciła daleka błyskawica; ale zanim dotarli do Żatca, pogoda wytrzymała. W Żatcu stały dwie ście wojów Bolkowych, stróże trzymały. Ledwo roztarasowały się Czechy, przyszła burza, czerwonym ogniem świeciły błyskawice, huczał grom. Wichura rwała dachy, siekła ukośnymi strugami dżdżu. Mało spali tej nocy, rankiem wstali źli, klnąc siorbali polewkę. Gęsta plucha chlupała w kałużach, ziąb i wilgoć przenikały przez przyodziewy, woje tłumnie się pchali do ognia. Gdy polski grododzierżca kazał im zaraz ruszać, w zasadzce za zasiekiem zapaść, omal nie doszło do bójki z setnikiem; pyskowali, że oni będą w Żatcu siedzieć, polscy woje niech w las lazą. Kłócili się przez pół dnia, deszcz wciąż siąpił. W końcu grododzierżca przeparł, zabrali się skwaszeni, poszli za przewodnikiem. Musieli iść głębiej w góry, gruby mech nawilgł, przy każdym kroku siąkał wodą; górą czarny szum świerków, krak wron. Szli gęsiego jeden za drugim, nadąsani i źli. W poprzek wąwozu zwalone były drzewa w poplątany, bezładny kłąb, ani przejść; żółto błyszczały przekrojone pnie, pachniało ostro żywicą i mokrym igliwiem; niskie chmury wciąż siekły drobną, dokuczliwą mżawką. Jak tu ogień niecić, jak tu szałasy pleść? Nogi do kolan mokre, w skórzniach chlupie, skóra kożuchów nawilgła, oślizła i lepka. Klnąc zabrali się do rąbania młodych drzew, trzebili je, zaostrzone drągi stawiali pod kątem, jak szkielet dachu, wiązali łykiem, boki szałasów zarzucali gałęziami i mchem. Był dobry zmrok, gdy skończyli robotę, siedzieli pod leśną strzechą drżąc z zimna, bez ognia, gryźli placki i wędzone mięso, pienili się ze złości. Układali się na mokrych łapkach świerkowych, jeden przy drugim, z góry kapało wciąż; równy, nieustanny szmer pluchy. Przez następne dni wciąż lało. W szałasach tliły się marne ogniska, więcej dymiły niż grzały; woda musiała pół dnia stać na ogniu, nim zakipiała - pachniała potem smolnym dymem. Gdy smardy przyciągnęły z Żatca piwo, woje grzali je, siorbali ciepłe; ale i piwo nie dało wesołości. Klęli na pogodę, na chłód, na polskich wojów, siedzących w suchym grodzie. Żadnemu się nie chciało nawet głębiej w las pójść, poszukać samy czy jelenia. Akurat chlapanina ustała, było południe, chmury szły nad wąwozem szybko, porwane przez wiatr; raz po raz błyskało słońce, gasło, znów błyskało. Cała setka wyległa grzać się na tym przemijającym słońcu, suszyli giezła i gacie na wbitych w ziemię kołkach, każdy woj zawiesił skórznie, podeszwą do góry; cały las parował. Od zasieków dobiegło ich trzykrotne krakanie kruka, potem drugi raz i trzeci. Na hasło porwali się wszyscy, ledwo narzucili na siebie kożuchy, chwycili za broń, boso biegli do zwalonych drzew, drapali się na pnie i gałęzie, pokryli cały zasiek, jak mrówki ścierwo jakiejś zdechłej myszy; założyli strzały na cięciwy, czujnie spoglądali w głąb wąwozu. Z drzewa ześliznął się stróżnik, biegł do setnika: - Widziałem zbrojnego człeka... tam... za onym wykrotem. Słońce wciąż wyglądało zza chmur i wciąż się chowało, mokry las jaśniał żywą, niemal wiosenną zielenią, znów mroczniał. Oczy się łzawiły z wysiłku, nie było nikogo. Ale oto zza zwalonego świerka wyskoczył woj, rosły, w wielkim szłomie, z mieczem w lewej ręce; w prawej miał gałąź, machał nią nad głową. Dobiegło ich wołanie po czesku: - Nie strzelajcie... nie strzelajcie... sam jestem... - Podchodź - huknął nań setnik; woje naciągnęli lekko łuki. Tamten szedł śmiało, wciąż machał gałęzią. Gdy był o dwadzieścia kroków od zasieków, stanął, woje ujrzeli, że się śmieje. Doleciał ich dźwięczny, młody głos: - Swój, swój, od Jaromira, od Jaromira! Ej że, a puśćcie mię na zasiek, mam coś wam rzec. Mało co później cała setka otoczyła Jaromirowego wysłańca, poniektórzy znali go, klepali po ramionach, śmiali się z nagłą radością, nie wiadomo, skąd przyszła na nich ta radość. Posłaniec wołał na całe gardło: - Woje czescy, król Henryk nie chce Czech wziąć ni złupić. To nie on idzie, to Jaromir do was idzie. Jaromir Przemyślida! - Ooo... - zamruczał zdumiony krąg wojów. - Ledwo uszedł od Rudego Jaromir... a Henryk pomoc mu dał, sam za nim ciągnie, obiecał mu wyżenąć Bolesława. Kto zacz Bolesław? przywłoka, cudzy, gad... Przyjeżdżały już do nas posły z Pragi, bajały, jako tam włada. Ejże, będziecie to walczyć za Bolesława przeciw Jaromirowi? Ejże, siedzicie tu za zasiekiem z lukami, aby wojów czeskich bić i Henrykową pomoc? Czemu tak? Komu służycie? Czego chcecie? Aboście to przygłupki, abo psy, które lowiec szczuje na każdego zwierza? Jaromir do was idzie, z mirem, nie z wojną, wasz ksiądz, iść by wraz z nim na Bolesławowych przywłoków, gardła poderżnąć gadom, z broni obedrzeć. A Jaromir dary wam w Pradze da, nie bójcie się, a przestaną się przywłoki rozpierać na Hradczanach. Ciasnym kręgiem otoczyli woje Jaromirowego wysłańca, oczy im błyszczały, żuchwy latały, gęby czerwone, podniecone. Tylkotylko a wrzasną jednym gardłem, wielkim krzykiem - rozpierającej ich dzikiej, pełnej ulgi radości. 10 Po chąsie na kraj Głomaczów Jarek Białowąsów nie wrócił do drużyny. Gdy dziesiątki wychodziły z Gniezdna, Warcisław zawołał swego młodego krewniaka, kazał mu udać się do Piekuty; próżno Jarek pytał, czego komornik odeń chciał, Wartko zatykał gębę dłonią, krztusił się ze śmiechu - chłopak czuł w tym rękę swego teścia, ale pewności nie miał