Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Jestem przekonany, że tak właśnie było... Wyobraźnia... Tak wiele rozprawiali o duchach, aż w końcu uwierzyli, że widzą jednego z nich. - Wyobraźnia czy nie, źle się stało - powiedział pan Carlson. - Może mógłby pan pójść do osady i uspokoić ich, chociaż prawdopodobnie to sprawa całkiem beznadziejna. - Tak, proszę pana. Czy mam was wpierw zawieźć z powrotem do domu? - Jasne... - tu Harold Carlson pacnął się dłonią w czoło i krzyknął: - Mocny Boże! Chang! Czy ja zamknąłem sejf po tym, jak włożyłem do niego perły? - Nie wiem, wuju Haroldzie - odparł Chang. - Twoje plecy zasłaniały mi sejf. Nie widziałem. - Ja widziałem - odezwał się Pete. Usilnie grzebał w pamięci próbując sobie przypomnieć, co faktycznie widział wówczas w biurze. - Włożył pan perły do środka... zatrzasnął pan drzwiczki i przekręcił rączkę... - Tak, tak - przerwał mu Harold Carlson. - Ale czy przekręciłem też tarczę? Pete zastanawiał się gorączkowo. Nie był pewny. A jednak... - Nie, panie Carlson - powiedział w końcu. - Wydaje mi się, że nie. - Mnie także się wydaje, że nie - jęknął Harold Carlson. - Odszedłem zostawiając sejf otwarty, a w nim Perły Duchów. Jensen, szybko, zawieź mnie czym prędzej do domu. Potem możesz tu wrócić i zabrać chłopców. - W porządku. Hej, Chang, weź moją latarkę - wcisnął Changowi Greenowi w rękę potężny reflektor, a następnie obaj mężczyźni wskoczyli do dżipa i odjechali z rykiem silnika. - Tam do licha! - Bob przerwał ciszę, jaka potem nastała. - Najpierw w domu. Teraz tutaj. Ale dlaczego wszyscy tak bardzo się martwią tym, że ludzie gadają, Chang? Trzej chłopcy nieświadomie zbliżyli się do siebie, spowici w mrok i ciszę przerywaną jedynie brzęczeniem owadów. - Dlatego, że właśnie rozpoczął się sezon winobrania - powiedział Chang. - Teraz, gdy winogrona dojrzewają, trzeba je zerwać i przewieźć do tłoczni, żeby wycisnąć z nich sok. Codziennie dojrzewają nowe grona i jeśli się ich nie zbierze, wkrótce stają się zbyt przejrzałe jak na dobre wino. Albo nawet gniją. Do zbierania winogron potrzeba wielu ludzi, ale nie jest to praca na cały rok, mamy więc sporo robotników, którzy przyjeżdżają tutaj tylko na sezon winobrania, a potem jadą gdzie indziej. Część z nich to Meksykanie, ale cała reszta jest Amerykanami. Niektórzy pochodzą ze Wschodu, lecz w gruncie rzeczy wszyscy są biednymi, ciężko pracującymi ludźmi i wierzą w wiele przesądów. Zbieracze stali się bardzo niespokojni od chwili, kiedy w gazetach pojawiły się pierwsze wieści o zielonym duchu z Rocky Beach. Teraz, gdy duch znajduje się już tutaj, w Verdant Valley, wielu z nich ucieknie. Porzucą pracę, a my nie będziemy mogli znaleźć innych zbieraczy. Grona zgniją na krzewach, nie będziemy w stanie wycisnąć moszczu i cały zbiór się zmarnuje. Winnica “Trzy V” straci wiele pieniędzy... I jestem pewien, że ciotka się zamartwia, bo jest winna swym wierzycielom spore sumy, toteż liczy się dla niej każdy cent. - Do licha, to niewesołe - wtrącił dość niezręcznie Pete, pragnąc wyrazić swe współczucie. - A wszystko dlatego, że zaczęli burzyć dom twojego pradziadka i jego duch zaczął się szwendać po okolicy. - Nie! - zaprzeczył stanowczo Chang. - Nie wierzę, żeby to był duch mojego czcigodnego pradziadka. Na pewno nie chciałby zrobić krzywdy członkom własnej rodziny. To jakiś inny duch, który szuka okazji, aby wyrządzić zło. Mówił z takim przekonaniem, że Bob zapragnął mu uwierzyć. Ale był przecież w rezydencji Greena, widział tamtą widmową zjawę w powiewnych szatach mandaryna, obawiał się więc, że Chang może się mylić. Chłopcy milczeli jeszcze przez chwilę, próbując zdecydować, co mają dalej robić. Pierwszy odezwał się Bob. - Skoro widziano tutaj ducha - powiedział - musimy dobrze się rozejrzeć i sprawdzić, czy i my go nie zobaczymy. - No... - W głosie Pete pobrzmiewała niechęć. - Wydaje mi się, że ma to sens. Ale wolałbym, żeby był tu z nami Jupe. - Duch nikogo jeszcze nie skrzywdził - powiedział Chang. - Tylko się pokazywał. Nie musimy się go bać. A jeśli jest to czcigodny duch mojego przodka, nie może przedsiębrać niczego na naszą szkodę. Zgadzam się. Bob. Rozejrzyjmy się wokół tłoczni i sprawdźmy, czy aby się tu nie kręci. Poprowadził za sobą chłopców i z wolna okrążyli budynek. Musiał dobrze znać drogę, bo nie zapalał latarki, gdyż, jak powiedział, światło uniemożliwiłoby im spostrzeżenie ducha. Wytężali wzrok, rozglądali się, lecz niczego tu nie było widać, jedynie ciemniejszy kontur budynku na tle mroków nocy. Chang wyjaśnił im, że jest to nowa tłocznia. - To tutaj wsypuje się dojrzałe owoce do wielkich kadzi. Duże obrotowe mieszadła rozgniatają grona i wyciskają sok, który spływa do zbiornika. Ze zbiornika przepompowywany jest do beczek i leżakuje w piwnicach. Są to właściwie groty wykute w pobliskim zboczu, a panujące w nich temperatura i wilgotność nie zmieniają się przez cały rok. Bob słuchał tylko jednym uchem. Wytężał wzrok, żeby zobaczyć choć fragment czegoś, co mogłoby wyglądać jak ognista zjawa, lecz okrążyli cały budynek i nie spostrzegli niczego. - Może powinniśmy wejść do środka - zaproponował w końcu Chang. - Pokażę wam całą maszynerię i zbiorniki. Wszystko to jest zupełnie nowe. Zostało wybudowane w zeszłym roku. Wuj Harold kupił wtedy wiele nowych urządzeń, dlatego też mamy spore długi. Oto dlaczego moja czcigodna ciotka tak się martwi. Boi się, że nie będzie mogła zwrócić forsy. Ale w tej samej chwili zobaczyli światła samochodu, a w moment później dżip zatrzymał się tuż koło nich. - Wskakujcie, chłopcy - powiedział Jensen. - Zawiozę was z powrotem do domu. Wpierw jednak muszę coś załatwić w osadzie. Spróbuję odnaleźć tych trzech zbieraczy, którzy twierdzą, że widzieli ducha, sprawić, żeby trzymali buzie na kłódki i naprawili szkody, jakie wyrządzili. - Dziękujemy, panie Jensen - powiedział Chang. - Możemy pójść pieszo. To przecież niewiele ponad milę. Oto pańska latarka. Księżyc już wzeszedł i na pewno nie zabłądzimy. - Jak tam chcecie - wzruszył ramionami.- Mam tylko nadzieję, że ci trzej nie wpędzili w panikę wszystkich naszych zbieraczy, bo w takim razie jutro ani tuzin chłopa nie pojawi się w pracy