Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie trzeba było pisać tamtego artykułu do "Astronomiczeskogo Żurnala", a już w żadnym razie nie powinienem był słać zarozu- miałego listu do "Astronomical Letters". Duma zgubiła frajera. Diablo mi się zachciało zostać znakomitością, oto co wam po- wiem. Miałem śmiertelnie dosyć zaliczania mnie do wnikliwych i ostrożnych uczonych. Dobra, Bóg z nim... Pół biedy, kiedy Gunn, Mayer i Ishikawa, jeden niezależnie od drugiego, zaczęli publikować - ten w "Astrophysical Journal", ów w "Royal Observatory Bulletin" - że, widzicie, nie udało im się odkryć efektu "gwiezdnych cmentarzysk". Wszystkie obser- wacje prowadzono na granicy dokładności pomiaru i rezultat ne- gatywny nic jeszcze nie znaczył. Ale kiedy Sienią Biriulin wyli- czył, jak "efekt cmentarzysk" powinien wyglądać na falach milimetrowych, przeprowadził obserwacje, niczego nie odkrył i z niejakim zaskoczeniem poinformował o tym na czerwcowym sympozjum w Leningradzie - wtedy poczułem się niczym na patelni. Sprawdziłem od nowa wszystkie obliczenia. Błędów, chwała Bogu, nie było. Ale znalazło się jedno miejsce... niewielki lo- giczny przeskok... Do diabła, do diabła, nie chcę o tym teraz pisać. Robi mi się niedobrze, gdy tylko sobie przypomnę ten lo- dowaty chłód, jaki odczułem w trzewiach w chwili, gdy zrozu- miałem, że jednak mogłem się przeliczyć... Nie przeliczyłem się, nie, na razie nikt nie miał prawa rzucić we mnie kamieniem, ale już było widać, że w stalowym łańcuchu mojej logiki jedno ogniw- ko wcale nie jest stalowe, ale byle jakie, ot, obwarzanek z ma- kiem. (Wstyd się przyznać, do tej pory nie zdecydowałem się do niego zabrać jak należy. Nie mogę się zmusić. Za duży ze mnie tchórz). Wówczas, w sierpniu, bałem się nawet myśleć na ten temat. Chciałem tylko jak struś zamknąć oczy, wcisnąć głowę pod po- duszkę i niech się co chce, dzieje. Demaskujcie. Niszczcie. Depcz- cie. Wyrażajcie swoje ubolewanie. A co było w całej sprawie najhaniebniejsze? Nie to przecież, że się pomyliłem, nakłamałem, pragnienie wziąłem za rzeczywi- stość. To wszystko zwykła rzecz, bez takich rzeszy nie ma nauki. Wstyd za coś innego - że mi woda sodowa uderzyła do głowy. Że zacząłem szykować dziurki w klapach na złote medale, przestałem rozmawiać z ludźmi, a zacząłem wieszczyć. Publicz- nie wyraziłem ubolewanie (co prawda w pijanym widzie), że według statutu nie przyznaj e się Nagrody Nobla za odkrycia astro- nomiczne! Zmiażdżyłem tamtego nieszczęsnego aspirancika... jak mu było... już nawet nie pamiętam nazwiska... A przecież całkiem możliwe, że w swoim artykuliku - dziecinnym, zielo- nym artykuliku - przyciął mi najzupełniej słusznie. Tylko że wtedy w podnieceniu niczego prócz głupoty i braków w wykształceniu w jego artykuliku nie wypatrzyłem, a on, być może, złapał właś- nie za tamten obwarzanek z makiem, i to był dla mnie, że się tak wyrażę, pierwszy dzwonek ostrzegawczy. Miałem odcięte drogi odwrotu - oto co mnie zgubiło. Za dużo zostało powiedziane, nachwalone, naobiecywane; już nie mogłem stanąć przed wszystkimi i oznajmić: Pardon. Dałem dupy. Pozo- stawało jedno: czekać i mieć nadzieję, że jakoś to będzie, że w isto- cie nie wyszedłem na durnia, że lada chwila Amerykanie wy- strzelą Eola i dzięki obserwacjom na falach rentgenowskich wyjdzie na moje. Upadłem wówczas tak nisko, że nie byłem w stanie usiąść i spo- kojnie, na zimno, przeliczyć od nowa wszystkich wątpliwych miejsc: tak-tak, nie-nie. Gdzież tam! Wszystkich moich sił du- chowych starczało jedynie na to, by leżeć w łóżku na wznak z rę- kami pod głową. I czekać, aż Sienią sprawdzi swoje obserwacje na Promieniu albo Amerykanie wystrzelą Eola. W takim stanie ducha ludziom przychodzą do głowy szalone, niedorzeczne, fantastyczne pomysły. Tyle że zazwyczaj owe po- mysły spalają się, nie pozostawiając po sobie nawet kopcia, a ja miałem pod ręką Ahaswera Łukicza. Ahaswera Łukicza nazwałbym człowiekiem wykształconym szeroko, acz płytko. Wie po trochu o wszystkim, ale w oczy naj- bardziej rzuca się jego pojętność. Pojętny i domyślny - oto jak by go należało określić. Co to jest gromada kulista, nie wiedział - nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszał. Lecz wystarczyło wyjaśnić i z miejsca pochwyciwszy istotę sprawy, zainteresował się, czy nie poszukiwano czegoś niezwykłego w centrach owych gigantycznych gwiezdnych bochnów, a jeśli poszukiwano, to czego i czy znaleziono. Z "gwiezdnymi cmentarzyskami" spra- wa okazała się bardziej skomplikowana, jest to w końcu problem wyjątkowo specyficzny. Nie udało mi się rozproszyć do końca jego wątpliwości, ale od razu zauważył, że w danym przypadku brak pełnego zrozumienia nie może odgrywać istotnej roli. Bar- dzo szybko pojął również sedno moich nieprzyjemności. Należy mu przy tym oddać sprawiedliwość, że okazał dużą wrażliwość i subtelność - przypominał mi niezwykle doświadczonego chi- rurga, delikatnie i zręcznie operującego skalpelem wokół najbar- dziej bolesnych miejsc, ale nieurażającego ich w najmniejszym stopniu. Z rzeczowością chirurga zaproponował do wyboru dwa możli- we sposoby uleczenia mojej choroby. Odrzuciłem je z miejsca, prawie bez namysłu. Nie jestem zbyt wysokiego mniemania o własnej tożsamości (zwłaszcza w świetle zaistniałej sytuacji), ale zmieniać jej ot tak sobie przy pierwszych kłopotach nie mia- łem zamiaru. A już zupełnie nie miałem ochoty dla zaspokojenia własnych ambicji wodzić (przez całe życie!) za nos takiej liczby Bogu ducha winnych i z reguły całkiem sympatycznych ludzi. Wówczas Ahaswer Łukicz poprosił o noc do namysłu i rano przedstawił trzecie rozwiązanie. Aż mną wstrząsnęło, ledwie za- czął mówić: wydało mi się, iż odgadł mój niedorzeczny pomysł. Okazało się jednak, że nie, nie odgadł, chociaż jego własny był wystarczająco niedorzeczny. Zaproponował wprowadzenie sto- sunkowo niewielkich zmian w rozkładzie materii w naszej Ga- laktyce, z tym żeby w liczącej się przyszłości (1012-1013 sekund) mojej hipotezy nie można było ani odrzucić, ani potwierdzić. Chodziło o przesunięcia w przestrzeni stosunkowo niewielkich mas ciemnej materii i pozaplanowy wybuch dwóch-trzech su- pernowych, zdolny w istotnym stopniu zdeformować obserwo- walny obraz mojej Pętli Południowo-Zachodniej