Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Od czasu do czasu rwie sią d!o bicia. Wczoraj mnie pobił. Pobił sią także z córką. Mech pan popatrzy. Rozpięła bluzką. Na szyi, ramionach i klatce piersiowej miała liczne zadrapania naskórka i Skóry. — Pani też pije? — spytałem. — Skądże! Co za perfidny typ! Może on mnie chciał zaskarżyć? Od dłuższego czasu odgraża się, że mnie umieści w szpitalu psychiatrycznym. Proszą powiedzieć prawdą, panie doktorze. — Tak, proszą pani. Mąż był dziś w poradni. Oskarżał panią o nadużywanie alkoholu. Chciał panią zarejestrować. — Coś takiego! Toż ja jestem aibstynentką! Już mu sią w głowie zupełnie przekręciło. To perfidia. Ale teraz wszystko sią wyjaśniło. Mój mąż jest wariatem, lekomanem! Nie wytrzymam dłużej z nim! Szajba zupełnie mu odbiła. Trzeba go oddać do zakładu zamkniętego. Czy mógłby mi pan w tym pomóc, doktorze? — W tym celu przyjechałem. 260 i — O, jakże jestem panu wdzięczna! — A propos... Czy mąż utrzymuje znajomość z innymi kobietami? — Oczywiście, panie doktorze. Żeby to była tylko znajomość. Mąż sprowadza sobie często kobiety lekkich obyczajów. Razem popijają, chodzą razem po mieszkaniu nadzy. I córką mi namawiają do striptizu. W czasie takiego seansu, zamykamy sią z córką w sypialni, żeby na to nie patrzeć. Ciężko jest nam żyć, doktorze. Dziecko cierpi na bezsenność. Poinstruowałem kobietę. Poleciłem jej zgłosić sią wraz z córką do poradni psychiatrycznej i złożyć oświadczenie. Pożegnaliśmy się z Margotową i wolno zeszliśmy do samochodu. Nadal było upalnie. Mimo że słońce przesunęło się już na zachód, z nieba dalej spływał żar. '26 Tego wieczoru dyżur w pogotowiu przebiegał spoinie. Szofer z sanitariuszem grali w karty. Stażysta poszedł do świetlicy i studiował notatki /. medycyny sądowej. Monika pozostawała ze mną W dyżurce lekarskiej. Usiadła przy aparacie radio-m i zaczęła kręcić gałką regulacyjną w poszu-Iwaniu muzyki symfonicznej. Położyłem się na kozetce i zasnąłem. Nie spa-i jednak długo. Około godziny dwudziestej dru-i zbudziła mnie Monika. Obok niej stał stażysta i ezwaniem. — Co tam takiego? — zapytałem. 261 — Wezwanie ńo wypadku. — Dokąd? — Na Mokotów Górny. Zasznurowałem buty i wybiegliśmy wprost do karetki. Kierowca włączył sygnał świetlny, później syrenę i wyjechaliśmy na Marszałkowską. Wieczorną ciszę rozdarł ryk syreny. Pędziliśmy przez plac Konstytucji, Puławską, skręcając na ulicę Woronicza. Niebo było ciemne, pokryte chmurami. Po fali upałów nadciągało ochłodzenie. Siąpił drobny kapuśniaczek i przez otwarte okna wdzierał się do karetki chłodek. Nowy wieżowiec dobrze był mi znany. Już nieraz przyjeżdżałem tu karetką, żeby komuś udzielić pomocy z powodu zasłabnięcia. I zatrutą kobietę gazem odwoziłem z tego wieżowca do szpitala. W czasie akcji grypowej wizytowałem pacjentów z ostrym zapaleniem oskrzeli i symulantów. W tym wieżowcu mieszkają także pacjenci poradni odwykowej z ulicy Śliwkowej. Szofer zahamował ostro. Wysiedliśmy z karetki. W pobliżu stał wóz milicyjny. Dalej grupka kobiet i mężczyzn. Z balkonów dziesięciopiętrowego wieżowca wychylali się ludzie. Spoglądali na dwóch milicjantów stojących przy trawniku. Leżał tam mężczyzna w poszarpanej koszuli, z zakrwawioną twarzą i klatką piersiową. Prawdopodobnie był to już trup. Ale doświadczenie z zakresu udzielania pomocy nagłym przypadkom nakazuje, że nawet przypuszczalne zwłoki ludzkie należy traktować jak istotę żywą. Trzeba więc sprawdzić puls. Jeśli nie ma tętna, przyło- żyć ucho do klatki piersiowej. Praca serca będzie sygnałem do intensywnej reanimacji. Tak, jakże mógłbym me wiedzieć, co należy do moich obowiązków traumatołoga! Jednym skokiem byłem przy mężczyźnie i milicjantach. Stażysta podał mi fonendoskop. Nałożyłem słuchawki. Sanitariusz rozerwał rannemu koszulę. Zacząłem osłuchiwać serce. — Serce jeszcze pracuje! — zawołałem. — Do karetki z nim! Reanimacja i odjazd do Szpitala Mokotowskiego! Do diabła! Gdzie są nosze? Do karetki było sto metrów. Kiedy sanitariusz z szoferem nieśli rannego na noszach, sierżant relacjonował: „To ofiara libacji. Wypchnęli go z balkonu trzeciego piętra". Relacji sierżanta przysłuchiwała się Monika. Słuchała uważnie. Jeszcze uważniej przyglądała się rannemu w karetce. Prawdopodobnie przypuszczała, że .może on być ofiarą balu narkomanów. — Znowu węszysz, Moniczko? — spytałem pół-i»łosem. — To żaden narkoman — dodałem natychmiast. —¦ Nie prowokuj — odpowiedziała prawie szep-tem. Kiedy wnieśli mężczyznę do karetki, usiadłem w fotelu przy noszach. Później pochyliłem się nad nim