Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Do Bostonu miał jechać już za miesiąc. Sprawa, nad którą ostatnio pracował w Nowym Jorku nie była ani specjalnie interesująca, ani nie wymagała wysiłku intelektualnego i sprytu. Porucznik Gates obserwował nowojorskich mafiozów notując kiedy i z kim się spotykają, co jedzą na obiad i z kim sypiają. Po prostu rutynowa robota policyjna, niestety wciąż w jego przypadku taka sama. Wielokrotnie usiłował sobie wytłumaczyć, że jego koledzy, którzy biorą udział w akcjach, o których pisze potem prasa, narażają swoje życie, a on jedynie czasami ryzykuje przeziębieniem zbyt długo wystając w deszczu na ulicy. Nic na to nie potrafił poradzić, zazdrościł im i z nienawiścią patrzył na swój służbowy pistolet, z którego nie miał nigdy okazji strzelać poza strzelnicą. Rozpracowywał ostatnio rozkład dnia i zwyczaje niejakiego Waltera Zelaznego, znanego w nowojorskim świecie przestępczym pod pseudonimem "Wujek z Ameryki". Zelazny był synem polskich emigrantów przybyłych do USA w latach siedemdziesiątych. W mafii nie zajmował jasno sprecyzowanego stanowiska, był kurierem pracującym dla kilku rodzin. Poruszał się wyłącznie czarnym Ferrari, którego, jak twierdził, wygrał na loterii fantowej. Pseudonim "Wujek z Ameryki" pochodził stąd, że co raz odwiedzali go jego kuzyni i siostrzeńcy z Polski. Przez jakiś czas nawet przyjeżdżający do niego Polacy byli brani pod lupę i dokładnie sprawdzani, ale okazywało się, że są to naprawdę krewni Zelaznego. Zelazny nie miał specjalnie skomplikowanego rozkładu dnia. Rano wyjeżdżał samochodem spod swego domu na 16 Alei i jechał w odwiedziny do różnych ludzi, którzy byli winni mafii pieniądze. Przekonywał ich, że należy je oddać i jechał dalej. Gates na początku obserwacji Polaka sądził, że wreszcie znajdzie się w samym centrum akcji przeciwko mafii, ale okazało się, że wszyscy płacili uczciwie swoje długi i nigdy Zelazny nie musiał używać innych niż rozmowa argumentów. Skądinąd jego akta były praktycznie puste, nigdy za nic nie był skazany i nigdy nic nie można mu było zarzucić. Zadziwiającym było, jak łatwo i bezboleśnie ludzie oddawali pożyczone pieniądze. Aż się wierzyć nie chce, myślał Gates, jak bardzo rzeczywistość jest niepodobna do tej, z gangsterskich filmów. Powierzono mu tę sprawę, żeby wypełnić nieco teczkę Polaka, bo przełożeni nie lubili widoku pustych teczek współpracowników mafii. Szóstego grudnia rano porucznik Gates wstał z łóżka jak zawsze o wpół do siódmej. Dzieci jeszcze spały, więc po cichutku wszedł do ich sypialni, by przy łóżkach postawić zakupione poprzedniego dnia słodycze. W jego rodzinie tradycyjnie na Świętego Mikołaja dzieci dostawały cukierki. Nastepnie przeszedł do kuchni, gdzie przygotował sobie lekkie śniadanie, zjadł, wypił szklankę soku pomarańczowego i wyszedł by tak jak robił to od dwóch tygodni, obserwować Zelaznego. Tym razem Polak ruszył w stronę Manhattanu. Poranne korki w Nowym Jorku nie pozwoliły mu zgubić się obserwującemu go policjantowi, więc Gates bez trudu dotarł za nim do biura podróży niedaleko Empire State. Zelazny wysiadł ze swego samochodu a Gates przekazał do centrali pierwszy raport o ruchach obserwowanego. Za pół godziny w centrali będą wiedzieli, co robił w biurze podróży, i dla kogo kupował bilet. Tymczasem pojechali dalej, w codzienny, jak to nazywał w rozmowach z kolegami, poranny obchód. Około czternastej przekazał obserwację koledze, którego twarzy nawet jeszcze nie widział, a głos jedynie słyszał, gdy rozmawiali przez radio. Sam ruszył do biura, gdzie czekała nań codzienna, nużąca papierkowa robota. Na schodach zatrzymał go Johns, dyrektor departamenu operacyjnego. - A, Gates, dobrze, że pan jest, proszę przyjść za pół godziny do mojego biura. Gates nie lubił chodzić do biur dyrektorów. Nigdy nic dobrego z tego nie wynikało. Gdy chodziło o awans czy podwyżkę FBI załatwiało sprawę listem poleconym. Gdy działo się coś nieprzyjemnego, jakaś nagana, przeniesienie na inne stanowisko, wyjazd w jakieś zupełnie nieciekawe okolice, wówczas szło się do biura dyrektora. Wszedł do biura ogólnego wydziału i usiadł za biurkiem. Na klawiszach terminala komputera wystukał swoje inicjały, hasło i sprawdził, czy nie ma dla niego jakiejś informacji. Była oczywiście tylko jedna, że ma się zameldować w biurze Johnsa. Wymazał przekaz i uruchomił program, przy pomocy którego pisał codzienne sprawozdania. Sprawozdania, w których jedynym elementem, który zmieniał się od dwóch tygodni były adresy pod którymi zatrzymywał się Zelazny. Gdy skończył pisać stwierdził, że czas, by przejść do biura szefa. - Niech pan siada poruczniku i nic się nie przejmuje. Sam kiedyś byłem na pana miejscu i wiem, jak bardzo nieprzyjemnym może być pobyt w dyrektorskim biurze. Tym razem to co pan usłyszy nie będzie specjalnie nieprzyjemne. Nie ukrywam, że sam chciałbym być na pana miejscu