Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. Nie rozumiałem, do czego zmierza. – Pani chyba nie wierzy w to, co mówi? Oskarżać profesora Bonnarda! To nonsens! – A ja jednak, jako klientka, proszę pana mecenasa, aby zajął się tą sprawą. Wnoszę o zbadanie i tej okoliczności. Przecież ekshumacja jest dopuszczalna. Można przeprowadzić badania. Truciznę stwierdzi się po latach. – Skompromitujemy się i tyle. – Sądzi pan, że spece z Instytutu Burta nie zostawili śladu? – Ależ w ogóle uważam za wykluczone, by wchodziło tu w rachubę morderstwo! Jose Braga umarł na raka! – Dobrze. Chcę być tego pewna. Podejrzenia nie są pozbawione podstaw – dokończyła z naciskiem. Byłem zaskoczony jej stanowczym tonem. – Nie rozumiem. – W tym czasie, kiedy pan bawił się w swoje wątpliwości prawnicze, staraliśmy się bliżej zainteresować Instytutem. Otóż od uczynnych ludzi, zasługujących na pełne zaufanie, dowiedzieliśmy się, że na biednym Josem profesor Bonnard dokonywał pewnych... eksperymentów. To mi wystarczy. – Na pewno chodziło o nowe środki lecznicze. Jose Braga był w stanie beznadziejnym, a wówczas na żądanie chorego stosowanie nawet niedostatecznie sprawdzonych środków jest dopuszczalne. – Być może... Być może... Ja jednak proszę o ekshumację! – Zastanowię się. – Jednak proszę... Czułem, że uparta kobieta nie wyjdzie, póki nie wyrażę zgody. – Dobrze – powiedziałem z wysiłkiem. – Zajmę się tą sprawą. Gdzie jest pochowany Jose Braga? – W Punto de Vista. To taka mała miejscowość, sześć kilometrów od Instytutu Burta. Jest zresztą pewna sprzyjająca okoliczność. Mój brat Esteban Alberdi jest tam proboszczem. 8 II Wieś Punto de Vista, rozrzuconą wzdłuż stoku niewysokiego wzgórza, zamieszkiwali głównie chłopi bezrolni, zatrudnieni na pobliskiej plantacji, i dzierżawcy ubogich poletek. Niewielkie domki, najczęściej po prostu lepianki sklecone z kamienia i z drewna, mamiące z daleka oczy mozaiką białych, prostokątnych plam na tle soczystej zieleni, z bliska traciły wszelki urok. Przykuwał wzrok jedynie stary, pamiętający z pewnością portugalskie rządy kościół, wzniesiony na szczycie wzgórza. Barokowa fasada, chociaż wyszczerbiona przez czas, budziła podziw harmonią linii architektonicznych, a okalający kościół od północy park zapowiadał wytchnienie. Zatrzymałem samochód tuż przy długich, stromych schodach prowadzących do kościoła i zapytawszy o drogę, ruszyłem piechotą w górę ku bocznej bramie ogrodu. Furta nie była zamknięta. Ocieniona aleja biegła w głąb parku, gdzie bieliły się mury jakichś budowli. Okazało się jednak, iż są to tylko wypalone ściany jednopiętrowego domu, plebania zaś mieści się w niewielkim budyneczku jeszcze dalej, niemal tuż przy murze oddzielającym teren parku od pobliskiego cmentarza. Wszedłem na ganek i zapukałem do drzwi. Po chwili dobiegł mnie przytłumiony odgłos kroków. Drzwi skrzypnęły i w progu ukazała się postać księdza. Niewysoki, o twarzy drobnej, jakby trochę dziecięcej, choć siwiejące skronie wskazywały, że czasy jego młodości minęły już dość dawno, nie przypominał wcale typowego proboszcza wiejskiego. Stał w drzwiach i bez słowa patrzył na mnie pytająco, raczej ze zdziwieniem niż z zainteresowaniem. – Czy zastałem księdza Alberdi? – zapytałem, choć wydało mi się, że w twarzy duchownego dostrzegam jakieś nieuchwytne podobieństwo do Dolores de Lima. Nie myliłem się zresztą. – To ja – potwierdził ksiądz cicho, jakby z onieśmieleniem. – Słucham pana. – Jestem pełnomocnikiem pani de Lima. Ksiądz ożywił się. – Ach, Dolores! Dawno już jej nie widziałem... Proszę, proszę wejść. Bardzo się cieszę... Otworzył szeroko drzwi zapraszając gestem do wnętrza. Przez maleńką sionkę i kuchenkę przeszliśmy do pokoju pełniącego jednocześnie funkcję gabinetu, biblioteki i sypialni. Ściany pokrywały wokół półki z książkami, od podłogi do sufitu. Pod oknem stało staromodne biurko z fotelem, tuż obok wąski tapczan przykryty szarym pledem. Na środku – stół i dwa krzesła, w kącie pokoju figura Madonny z Dzieciątkiem. – Piękna biblioteka – zauważyłem rozglądając się z ciekawością po pokoju. Ksiądz uśmiechnął się blado. – Nikt nie jest wolny od namiętności... – rzekł sentencjonalnie. Przebiegłem wzrokiem po grzbietach najbliższych tomów: Kant, Kierkegaard, La Mettrie, Leibniz, Locke, Mach, Maritain... – To chyba coś więcej niż namiętność bibliofila? – powiedziałem wskazując na książki. – Sami filozofowie? – Prawie wyłącznie. Dziwi pana z pewnością – podjął z pewnym zażenowaniem – iż ja, proboszcz wiejski... To tylko, rzec można, wspomnienia młodości. – Widzę tu również sporo nowych wydań... – Cóż... Pasja pozostała... Ale to nieważne. Niech pan siada, o tu! – wskazał na fotel, sam usiadł na skraju tapczana. – Cóż słychać u mojej siostry? A jak tam Mario? – W zasadzie... nic nowego. Tak sądzę... Jak już wspomniałem, jestem adwokatem, pełnomocnikiem pani de Lima... 9 Zesztywniał nieco. – Słucham pana. – Chyba pani de Lima pisała... – Nie pisała – przerwał głosem cichym, z pozoru tonem łagodnym, w którym jednak nietrudno było wyczuć rozdrażnienie. – Od blisko dziesięciu lat nie utrzymujemy żadnych kontaktów. – Chodzi o grób Josego Bragi