Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ozdobą też zewnętrzną ratusza były malatury, którymi ściany okryto. I bez tego bowiem obejść się nie można było mieszczanom, gdy po pałac zewnątrz i wewnątrz ściany malowano. Tu też figle różne i wizerunki monarchów wśród laurów i wieńców się ukazywały. - No, a cóż, panie Płazo - odezwał się, stając, Bielecki - co powiecie na ratusz nasz? Nie strojny? Nie galanto wygląda? A niech ja go wam którego dnia pokażę we środku, przekonacie się, iż warszawiacy, choć młodsi, starym się zakasować nie dadzą. Tak samo jak ratusz, kamienica Bieleckiego bodaj tej samej ręki malowaniem była przyozdobioną, a drzwi i ganek w górze, a u okien płotki nader misterną ślusarską robotą były ubrane. - Co mnie to kosztowało - mówił Bielecki - bo ci ichmość malarze, nie dosyć, że ich karmić, poić i wygody ich po pańsku opatrywać potrzeba, ale się na wagę złota opłacać każą! To jeszcze szczęście, że ich zawsze kilku na zamku lub u pana Kazanowskiego znaleźć można i sprowadzać nie potrzeba. Kraków ma swój cech malarski, u nas się jeszcze nie zebrało, a panowie też swojskich kunsztmistrzów lekko szacują. W kamienicy istotnie wzorem panów czysto było i wytwornie. Na pierwszym piętrze w narożniku, który nieco wystawał, a miał okna jak w latarni, alkierz był wesoły dla Płazy przeznaczony. Wyszła zaraz na powitanie jejmość, żona pana Bieleckiego, ale tak strojna od jedwabiów, forbotów, bramowania, w białych trzewiczkach z haftem złotym, a utrefiona tak kunsztownie, iż choć niezbyt młoda, wydała się młodziuchną, i wielce pańską, aż Płaza nie wiedział, jak jej [siej kłaniać. Zobaczywszy jejmość, że człek i niemłody, i niepoczesny, zamruczała kilka słów i szła precz, a Płaza się do alkierza zaraz wprowadził i rozgościł. Bielecki mu, nie mając nic lepszego do czynienia, czy z ciekawości, czy dla spoufalenia się, dnia tego dotrzymał placu, bo już na stole wino i konfekty a różne przekąski znaleźli. Płazie-Wierzbięcie może to lepsze czasy przypominało i on też się z wolna rozochocił, a po kilku wina kieliszkach, gdy znowu o Krakowie mowa była, przyznał się przed Bieleckim, że owa Płazówna z tejże rodziny pochodziła co i on. - A to musicie i tę straszną znać historię - dodał Bielecki - która się Wierzbięcie z Płazównej urodzonemu przygodziła. - Jaką? - mruknął, spuszczając oczy, Płaza. - Może was już podówczas w kraju nie było - dodał Bielecki. - Wierzbięta się w mieście ożenił z bardzo piękną i sławną naówczas na miasto i okolicę Bietką. Wynieśli się z nią na wieś, zrazu małżeństwo było szczęśliwe, Pan Bóg im córeczkę dał, aż Bietka zatęskniła za miastem, pojechała do rodziców. Tu ją gachy miejskie napadły i zazdrosny mąż, jednego z nich u niej zastawszy, na miejscu w śmierć ubił i musiał potem uchodzić. Tej własnej swej historii słuchając, Płaza nie okazywał jednak po sobie, jak mu ona bliską była, a uradował się nawet, spodziewając się, że może o dziecku przez Bieleckiego coś się dowiedzieć potrafi. Począł więc bełkotać, iż o tej historii nie wiedział, bo go już tu nie było, gdy się ona przytrafiła, a razem dodał, że bardzo by rad o losie tej jejmości i jej dziecka dowiedzieć się, bo niegdy znał piękną Bietkę. Bielecki nastroił twarz dziwnie, tak jakby i miał coś do powiedzenia, i chciał mówić, a nie mógł. Milczał, kubkiem, który w ręku trzymał, okręcał, wina kosztował i na ostatek rzekł: - Tyle wiem tylko, że córka żyje. - Gdzie? - bardzo gorąco i żywo zawołał Płaza oczy podnosząc. - Gdzie? - Są wielkie racje - odparł Bielecki uśmiechając się - dla których wszystko to do czasu się tajemnicą okrywa. Zresztą ja - dodał - nie jestem tak z bliska świadom losów tej córki Wierzbięty, tyłem tylko słyszał, że ją familia wzięła i wyhodowała, a urosła, słyszę, na taką piękną jak matka; bodaj była szczęśliwszą! Płazie, słuchając, serce biło; nie nalegał już na razie, Panu Bogu dziękując, iż się tak złożyło, aby zaraz na wstępie pochwycić tak pożądanego języka. Miał nadzieję, iż ostrożnie z Bieleckiego powoli dobędzie więcej, nie odkrywając mu się z sobą. Wójt powrócił do owej historii i dorzucił, że Wierzbięta, który zabił gacha, umknął zaraz, dokąd nie wiadomo; a dobrze uczynił, gdyż mieszczanie na szlachcica rozjątrzeni byliby go niechybnie na gardle ukarali, nie pytając, czy do ich jurysdykcji należał lub nie. - Słyszeliście, cóż się z nim stało?1 - zapytał Płaza, znowu oczy spuściwszy. - Kto go wie? Od nas zbiec i skryć się bardzo łatwo - mówił Bielecki - pominąwszy to, że na Niżu Kozacy przyjmą otwartymi rękami, ale i do Siedmiogrodu i na Wołoszczyznę, i na Szląsk pod cesarza, do Czech, na Morawę drogi otwarte. Tam byle człek był rycerski a postawny, łatwo sobie kawałek chleba znajdzie, a niejeden i więcej niż chleba się dorobił. Ochota do rozmowy z Płazą pochodziła i stąd, że poleconym był jako posłaniec, o którym sam król wiedział i nim się zajmował, ale skąd i z czym - Bieleckiemu spełna nie powiedziano. Rad był więc z niego coś dobyć, lecz Płaza mu wręcz rzekł: - Gębę mam zawiązaną. Non licet. Eks-wójt nie nalegał. - Poczynajże tu waszmość u mnie jak w domu - dodał Bielecki, kubkiem pełnym przepijając do niego - i przezdrowie wasze. Zabawiając gościa tedy, Bielecki o dworze króla jegomości, do którego należał, rozpowiadać zaczął i rzekł zaraz, głos mało co zniżywszy, że król jegomość żenić się chciał i na pewno małżeństwo przyjdzie do skutku, bo mu wszystkie przyboczne miłostki się naprzykrzyły