Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mars na jego czole pogłębił się jeszcze. – Przysłała go tu po to, żeby objął dowództwo nad Siódmą Armią i uporał się z rebelią... – Ostatecznie – dodał z przekąsem – któż potrafi skuteczniej stłumić insurekcję niż wojownik, który sam kiedyś dowodził powstaniem? – Jeśli w armii dojdzie do buntu, jego szansę będą marne – wtrącił Mallick Rel, nie spuszczając wzroku ze sceny rozgrywającej się na dole. Błysnęło pół tuzina tulwarów. Wickanie wzdrygnęli się, a potem wyciągnęli własne długie noże. Wyglądało na to, że znaleźli sobie przywódcę: wysokiego wojownika o groźnym wyglądzie, z fetyszami wplecionymi w długie warkocze, który głośnym rykiem dodawał odwagi swym ludziom, wymachując orężem nad głową. – Kapturze! – zaklął historyk. – Gdzie, do licha, jest Coltaine? Kapitan parsknął śmiechem. – To ten wielki z długim nożem. Duiker wybałuszył oczy. Ten wariat to Coltaine? Nowa pięść Siódmej Armii? – Widzę, że w ogóle się nie zmienił – ciągnął kapitan. – Jeśli wódz wszystkich klanów chce zachować głowę na karku, musi być wredniejszy niż cała reszta razem wzięta. Jak ci się zdaje, dlaczego cesarz tak bardzo go lubił? – Beru broń – wyszeptał przerażony Duiker. Chwilę później przeraźliwe zawodzenie Coltaine’a błyskawicznie uciszyło wszystkich Wickan. Broń zniknęła w pochwach, łuki opadły, a strzały znalazły się w kołczanach. Nawet wierzgające, próbujące gryźć konie znieruchomiały, unosząc łby i strasząc uszy. Wokół Coltaine’a pojawiła się pusta przestrzeń. Wysoki wojownik odwrócił się plecami do gwardzistów i skinął dłonią. Czterech stojących na tarasie mężczyzn przyglądało się bez słowa, jak z absolutną precyzją osiodłano wszystkie konie. Po niespełna minucie jeźdźcy dosiedli rumaków i ruszyli naprzód w ciasnym, defiladowym szyku, godnym elitarnych oddziałów imperium. – Świetnie to zrobił – stwierdził Duiker. Z ust Mallicka Rela wyrwało się ciche westchnienie. – Perfekcyjne wyliczenie czasu, wyzwanie godne bestii, a potem gest wzgardy skierowany pod adresem gwardii. Ciekawe, czy i pod naszym? – Coltaine jest chytry jak wąż – zauważył kapitan – jeżeli o to właśnie pytasz. Jeśli Naczelnemu Dowództwu w Arenie wydaje się, że będzie w ich rękach marionetką, to czeka ich przykra niespodzianka. – To cenna informacja – przyznał Rel. Kapitan wyglądał tak, jakby przed chwilą połknął jakiś ostry przedmiot. Duiker zdał sobie sprawę, że oficer odezwał się bez zastanowienia, zapominając o pozycji kapłana w Naczelnym Dowództwie. Kulp odchrząknął. – Ustawił ich w zwartą formację. Wygląda na to, że jazda do koszar będzie jednak spokojna. – Muszę przyznać, że z niecierpliwością oczekuję spotkania z nową pięścią Siódmej Armii – rzekł z przekąsem Duiker. Przyglądający się spod opadających powiek wydarzeniom na dole Rel skinął głową. – Zgadzam się. Płynąca wprost na południe łódź rybacka zostawiła za sobą Wyspy Skara i wypłynęła na Morze Kansu. Jej trójkątny żagiel łopotał głośno na wietrze. Jeśli wichura nie straci na gwałtowności, za cztery godziny powinni dotrzeć do ehrlitańskiego wybrzeża. Skrzypek zasępił się jeszcze bardziej. Ehrlitańskie wybrzeże. Siedem Miast. Nienawidzę tego cholernego kontynentu. Nie mogłem go znieść już za pierwszym razem, a teraz jest jeszcze gorzej. Wychylił się przez nadburcie i splunął gorzką żółcią w ciepłe, zielone, morze. – Czujesz się już lepiej? – zapytał stojący na dziobie Crokus. Jego młoda, opalona twarz zmarszczyła się w wyrazie szczerego zatroskania. Stary sabotażysta miał wielką ochotę zdzielić młodzieńca w gębę, warknął jednak tylko, pochylając się jeszcze bardziej. Siedzący u rumpla Kalam wybuchnął basowym śmiechem. – Skrzypek i woda nie zgadzają się ze sobą, chłopcze. Popatrz tylko na niego. Jest bardziej zielony niż ta twoja cholerna skrzydlata małpa. Obok policzka sabotażysty rozległo się pełne współczucia sapanie. Skrzypek otworzył przekrwione oko i ujrzał maleńką, pomarszczoną twarzyczkę. – Zmiataj, Moby – wychrypiał. Chowaniec, który ongiś służył wujkowi Crokusa, Mammotowi, wyraźnie upodobał sobie sapera, tak jak często czyniły to bezdomne psy i koty. Kalam rzecz jasna twierdził, że było na odwrót. – To kłamstwo – wyszeptał Skrzypek. – Kalam kłamie po mistrzowsku... Tak jak wtedy, gdy leniuchowaliśmy przez cały tydzień w Rutu Jelba, licząc na to, że może jak raz pojawi się jakiś kupiec ze Skrae. „Chcesz kupić bilet na wygodny statek, Skrzypek? To nie będzie podobne do tego cholernego rejsu przez ocean, nie, nie”. Wtedy też miało być wygodnie. Cały tydzień w Rutu Jelba, pełnej jaszczurek, śmierdzącej dziurze, gdzie cegły są pomarańczowe, a potem co? Osiem jakata za tą przepiłowaną wpół, utkaną szmatami beczkę po ale. Z upływem godzin miarowy rytm fal uspokoił Skrzypka