Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. tak. – Dzięki za to bogom. – Detrytus zamrugał gwałtownie. – Bobym nie chciał wierzyć, że naprawdę jest tu pełno kosmatych pają... wuble wible sklup... – Runął na podłogę, ale z zadowoloną miną. – Nawet jak to zrobić, i tak się nie da go ożywić – mruczał Wulkanit, wracając do warsztatu. – Nie znajdziecie kapłana, co by mu napisał słowa. Nie drugi raz. – Sam stworzy własne słowa. – A kto będzie pilnował pieca? Wypalanie potrwa najmarniej do śniadania... – I tak niczego nie planowałem na resztę nocy – zapewnił trolla Marchewa i zdjął hełm. Vimes zbudził się około czwartej. Zasnął przy biurku. Nie zamierzał, ale ciało zwyczajnie się wyłączyło. Nie pierwszy raz otwierał tu zaczerwienione oczy. Ale przynajmniej teraz nie leżał w niczym lepkim. Skupił wzrok na niedokończonym raporcie. Obok leżał jego notes; pokryte pracowitymi bazgrołami stronice przypominały, że swym prostym umysłem starał się zrozumieć skomplikowany świat. Ziewnął i wyjrzał na końcówkę nocy. Nie miał dowodów. Właściwie żadnych. Rozmawiał z bełkotliwym kapralem Nobbsem, który tak naprawdę niczego nie widział. Nie zostało nic, co rankiem by się nie rozpłynęło jak mgła. Były tylko liczne podejrzenia i sporo zbiegów okoliczności, które wspierały się o siebie niczym domek z kart bez kart na dole. Popatrzył na notes. Ktoś tutaj ciężko pracował... A tak, to przecież on. Wydarzenia zeszłej nocy brzęczały mu w głowie. Po co wypisywał to wszystko o herbach? A tak... Tak! Dziesięć minut później wchodził przez wrota do garncarni. Ciepło promieniowało na zewnątrz, ogrzewając wilgotne powietrze. Marchewę i Detrytusa znalazł śpiących na podłodze po obu stronach pieca. Do licha... potrzebny był mu ktoś, komu można zaufać, ale nie miał serca budzić tych dwóch. Przez ostatnie kilka dni nikogo nie oszczędzał... Coś zastukało w drzwi pieca. Gałka zaczęła się sama obracać. Po chwili drzwi otworzyły się tak daleko, jak tylko mogły, i coś na wpół wyśliznęło się, na wpół wypadło na ziemię. Vimes wciąż jeszcze nie był całkiem przytomny. Zmęczenie i nieustępliwe duchy adrenaliny skwierczały na obrzeżach świadomości. Zobaczył jednak, jak płonący człowiek rozwija się i staje wyprostowany. Rozgrzane do czerwoności ciało stygło, trzaskając cicho. W miejscu, gdzie stało, podłoga czerniała i dymiła. Golem uniósł głowę i rozejrzał się dookoła. – Ty! – Vimes niepewnie wyciągnął palec. – Pójdziesz ze mną. – Tak – zgodził się Dorfl. Smok Herbowy Królewski wszedł do swojej biblioteki. Brud na szybach niedużych wąskich okien gwarantował, że będzie tu panować co najwyżej szarość. Setka świec rozjaśniała jednak pomieszczenie. Smok usiadł przy biurku, przysunął sobie księgę i zaczął pisać. Po chwili znieruchomiał, zapatrzony w przestrzeń. Nie słyszał żadnego dźwięku prócz z rzadka cichego skwierczenia świecy. – Ah-ha. Wyczuwam pana, komendancie – powiedział. – Czy heroldowie pana wpuścili? – Dziękuję za troskę, ale znalazłem inne wejście – zapewnił Vimes, wynurzając się z cieni. Wampir raz jeszcze pociągnął nosem. – Jest pan sam? – A kogo miałbym przyprowadzić? – Czemu zawdzięczam pańską wizytę, sir Samuelu? – To ja zawdzięczam wiele losowi. Przyszedłem cię aresztować. – Coś podobnego! Ah-ha. A za co, jeśli wolno spytać? – Pozwolisz, że zwrócę twoją uwagę na bełt w kuszy – powiedział Vimes. – Ani kawałka metalu, jak zauważysz. Drewno od początku do końca. – Jakaż rozwaga... ah-ha. – Smok Herbowy Królewski mrugnął do niego. – Wciąż jednak mnie pan nie poinformował, o co jestem oskarżony. – Na początek o współudział w zabójstwie pani Flory Easy i dziecka, Williama Easy. – Obawiam się, że te nazwiska nic mi nie mówią. Vimesowi palec zadrżał na spuście. – Nie. Prawdopodobnie nie. Prowadzimy dalsze śledztwo i może się pojawić kilka dodatkowych spraw. Fakt, że trułeś Patrycjusza, uważam za okoliczność łagodzącą. – Naprawdę chce pan postawić zarzuty? – Wolałbym postawić na przemoc – odparł Vimes. – Zarzuty to coś, czym będę się musiał zadowolić. Wampir odchylił się do tyłu na krześle. – Słyszałem, że ostatnio ciężko pan pracował, komendancie – rzekł. – Dlatego nie będę... – Mamy zeznanie pana Carry – skłamał Vimes. – Zmarłego pana Carry. Wyraz twarzy Smoka zmienił się brakiem żadnego, choćby najlżejszego drgnienia mięśnia. – Doprawdy nie wiem, ah-ha, o czym pan mówi, sir Samuelu. – Tylko ktoś, kto potrafi latać, mógł się dostać do mojego gabinetu. – Niestety, nie nadążam za pańskim rozumowaniem. – Pan Carry został zabity dziś w nocy – ciągnął Vimes. – Przez kogoś, kto zdołał się wydostać z uliczki strzeżonej z obu końców. I wiem, że w fabryce był wampir. – Wciąż usilnie staram się pana zrozumieć, komendancie – zapewnił Smok Herbowy Królewski. – Nic nie wiem o śmierci pana Carry, a zresztą w mieście jest wiele wampirów. Obawiam się, że pańska... awersja jest powszechnie znana. – Nie lubię, kiedy ludzi traktuje się jak bydło. – Vimes zerknął na grube woluminy leżące w stosach w całym pokoju. – I oczywiście tym właśnie się zawsze zajmowałeś, prawda? To są księgi hodowlane Ankh-Morpork. – Kusza przesunęła się znowu w kierunku wampira, który nawet nie drgnął. – Władza nad małymi ludzikami. Tego pragną wampiry. Krew to tylko metoda prowadzenia punktacji. Zastanawiam się, jak wielkie wpływy miałeś przez lata. – Pewne. Tutaj przynajmniej pan się nie myli. – Osoba dobrze urodzona, co? Na bogów... Myślę, że ludzie chcieli usunąć Vetinariego z drogi. Ale nie zabić go. Zbyt wiele rzeczy przydarzyłoby się zbyt szybko, gdyby umarł. Czy Nobby naprawdę jest hrabią? – Dokumenty to sugerują. – Ale to twoje dokumenty, tak? Bo widzisz, ja nie sądzę, żeby miał w sobie choć kroplę szlachetnej krwi. Nobby jest pospolity jak błoto. To jedna z jego zalet. Nie przywiązuję wagi do pierścienia. Jeśli wziąć pod uwagę, co ukradła jego rodzina, można by pewnie wykazać, że jest diukiem Pseudopolis, szeryfem Klatchu i księżną wdową Quirmu. W zeszłym roku zwinął mi etui na cygara, a jestem całkiem pewien, że nie jest mną. Nie, Nobby raczej nie jest arystokratą