Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
On jest mój. Musimy uporać się z pozostałymi, nim dobierzemy się do Aksandriasa, Taharki czy Hyperborejczyka. Gdy wdamy się w walkę z nimi, nie będziemy mieli szans, by poradzić sobie równocześnie z kimkolwiek innym. — Obchodzi mnie tylko Aksandrias — zapewniła dziewczyna. — Zajmuj się resztą, jeśli chcesz. — Uparta z ciebie kobieta — odparł Conan, patrząc na nią surowo. Odpowiedziała mu uśmiechem. — Gdybym taka nie była, jaki miałbyś ze mnie pożytek? Wieś była stara i zaniedbana. Gliniane chaty zbudowano na ruinach wcześniejszych budynków. Kamienna świątynia, która rozpadła się w gruzy, została rozebrana przez wieśniaków na budulec. Na skraju wsi stała wielka wspólna obora dla bydła. Jej podmurówkę zrobiono z pochodzącego z lepszych czasów kamienia. Pozostałą część ścian przez lata dolepiono z gliny. Taharka dobił targu z wójtem wsi. Owce zostały wyprowadzone z zagrody, by dać miejsce niewolnikom. Kiedy skutych nieszczęśników wprowadzono do środka i zagnano do pobieżnego uporządkowania obory, Keshańczyk marszcząc nos rozejrzał się po nowym obozowisku. — Ale smród! Owce cuchną jeszcze bardziej niż niewolnicy, ale woń przynajmniej nas nie zabije, a to już miła odmiana. Kuulvo, masz dopilnować, by żaden z ludzi nie spił się w miejscowej oberży. — Ręczę za to, ale mamy na głowie nie tylko ich pijaństwo — odparł Hyperborejczyk. — Bardziej należy liczyć się z próbami dezercji. — W takim razie wszyscy muszą zostać tu na noc. Aksandrias, dopilnuj, by przygotowano dobrą kolację. Weź ze sobą kilku niewolników, niech ją przyniosą. To powinno trochę poprawić ludziom humory. Przynieście jednak tylko tyle wina, by popić posiłek. Upewnij się też, by było dobrze rozwodnione. — Uważasz, że nie jesteśmy tutaj bezpieczni, wodzu? — spytał Aquilończyk. — Dopóki nie wiem dokładnie, kto następuje nam na pięty, zakładam, że stale jesteśmy w niebezpieczeństwie — odparł Keshańczyk. — Doradzam ci to samo. Kuulvo, stań przy bramie i nie wypuszczaj nikogo. — Tak jest, panie — powiedział Hyperoborejczyk, szykując się do spełnienia polecenia herszta. Taharka wyjął grzebień z kości słoniowej i przeczesał natartą pachnidłami brodę. Po wydarzeniach poprzedniej nocy był zupełnie pewny, że to nie siły nieczyste zamieniają jego życie w piekło. Strzały i sztylety były zdecydowanie ziemskimi narzędziami. Czyżby była to sprawka Cymmerianina i tej jednookiej dziewki? Nie chciał pogodzić się z tą myślą. Jak dwoje szalonych młodzików mogło posiać aż takie zniszczenie? I dlaczego wlekli się za nim z uporem mściwych demonów? Taharka znał pradawne legendy o królach i bohaterach, którzy nagrzeszyli tak straszliwie, iż nie uszło to uwagi bogów, którzy wyznaczali okrutne stwory, mające ścigać grzeszników nocą i dniem, wszędzie tam, dokąd starali się uciec, póki nie ogarnęło ich szaleństwo lub zadali sobie śmierć z własnej ręki. Coś takiego zdarzało się jednak tylko w mitach. W każdym razie Taharka nie wiedział, czym zasłużył sobie na taką zemstę. Nie, pomyślał, to musi być dzieło kapłanów w czarnych szatach i ich piekielnych planów. Gdy o nich pomyślał, na jego czoło wystąpił pot. Musiał się im wymknąć za wszelką cenę, bez względu na to, co i kogo przyszłoby mu poświęcić. Zdążając do jedynej oberży we wsi, Aksandrias nie zawracał sobie głowy takimi straceńczymi dociekaniami. Był pewny, że ścigała go Kalia, że to ona po kolei morduje jego kompanów, w ten sposób bawiąc się z nim jak kotka z myszą. Stała się główną postacią jego koszmarów, zwidywała mu się we śnie i na jawie. Czasami pokazywała mu się jako dziecko, które kiedyś poznał, czasami jako jednooka wiedźma, z którą walczył w Crotonie. Często budził się w nocy z krzykiem, czując w nozdrzach woń palonego ludzkiego ciała. W oberży rozkazał przygotować wystawny posiłek, lecz zalatujące z kuchni aromatyczne wonie nie sprawiały mu żadnej przyjemności. Taharka nie zabronił mu powstrzymywać się od wina, więc zamówił kubek. Kiedy je dostał, stwierdził, że odrzuca go jego smak. Przez kilka ostatnich dni jadł mniej niż powinien. Wydawało się mu, że nic nie ma już znaczenia prócz krwi, walki i jednookiej dziewczyny, która powinna nie żyć od wielu lat. Gdy zaczęło zmierzchać, a cienie wydłużyły się, Taharka odciągnął na bok Kuulva i Aksandriasa. — Przyjaciele, jak wiecie, jestem człowiekiem zapobiegliwym, dlatego też podjąłem pewne środki ostrożności. Chodźcie ze mną. Wyprowadził ich za zagrodę dla bydła. W środku słychać było odgłosy uczty. Conan, Kalia i ich towarzysze późną nocą podeszli do pogrążonej w ciemnościach wioski. Gdzieś daleko zaszczekał pies, a bliżej przenikliwy pisk oznajmił, że jakiś gryzoń właśnie zapoznał się z sową. Poza tym panowała cisza. Przybysze bez kłopotów dotarli pod mur zagrody dla bydła. Conan dał znak cyrkowcom. Jeden z nich oparł się o mur i splótł przed sobą dłonie. Drugi lekko wskoczył po dłoniach partnera na jego barki i również splótł ręce. Dokładnie zaplanowali to posunięcie, jednak nie mieli okazji przećwiczyć go na równinie po drodze. Pozostali dwaj akrobaci wspięli się z czarodziejską zręcznością po drabinie z ludzkich dłoni. Ostatni podążył Vulpio. Conan zaczerpnął głęboko tchu i podbiegł ku stojącemu na dole mężczyźnie. Wyrzucił przed siebie stopę i najlżej jak potrafił odbił się od dłoni. Jego o wiele większa waga sprawiła, że akrobatom ugięły się kolana, lecz Cymmerianinowi udało się wdrapać na szczyt muru. Rozciągnąwszy się na brzuchu, wciągnął na górę Kalię. Gdy pokonywała brzeg muru, jej zbroja zazgrzytała o twardą, spieczoną glinę. — Co to?! — wykrzyknął ktoś na dole. — Dorzućcie więcej do ognia! Zmełłszy przekleństwo, Conan zeskoczył na ziemię dobywając miecza. Nie miał czasu wciągać za sobą dwóch pozostałych akrobatów. Kalia wylądowała obok niego, gorejącym spojrzeniem jedynego oka poszukując Aksandriasa. Ruszyli w kierunku ogniska, do którego dorzucono chrustu, Conan usłyszał kroczącego za nim Vulpia. Wszystko zależało teraz od zaskoczenia. — To tylko ludzie! — powiedział ktoś, jakby ze zdziwieniem. Jakiś Argosańczyk o ponurej twarzy rzucił się na Conana z uniesionym dwuręcznym mieczem. Pierwszy cios barbarzyńcy odtrącił opadające ostrze, następny rozharatał twarz napastnika, a trzeci rozpłatał jego bark