Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Z tych piętnastu znalazłem na naszym cmentarzu sześciu. — A pozostali? — Niech pan mi powie. Pańskie domysły mogą być równie dobre jak moje. Dzwoniłem na cmentarz oddalony o pięćdziesiąt mil stąd. Ani śladu. Ciała po prostu zniknęły. A teraz najważniejsze. Kazałem sprawdzić opis przy każdym z piętnastu nazwisk. Tych sześciu pochowanych tutaj opisano jako poległych w walce. Pozostałych, uznano za zaginionych. Nigdy nie udało się udowodnić, że faktycznie zginęli. — Dezerterzy? N^yśli pan, że uciekli? — zapytała Simone. — A cóż innego 3nogę wymyślić? — Czy nie było dochodzenia? — Można by się założyć, że było — powiedział Andrews. — Ale tu, we Francji, w czasie wojny było tyle spraw, a mało czasu, że dochodzenie mogło t*yć szybko zaniechane. Boże, wystarczy pomyśleć 0 tym lecie. W czerwcu inwazja, a we wrześniu wyzwolona była prawie cała Francja. Wiele operacji oczyszczających, armie poruszające się wszędzie. W tym cały~m rozgardiaszu wszystko mogło się zdarzyć. Jeśli jednak zdezerterował i, to gdzie uciekli? I dlaczego? Mieli więcej szans pozostając w jednostce. Tak mogli myśleć ci, którzy prowadzili dochodzenie i odłożyli sprawę. Założę się, że gdyby pański ojciec pokazał się przed dor^nem, zostałby aresztowany. Jestem pewien, że od tej chwili pańska niańka i pan byliście pod obserwacją. W myślach Housmton ujrzał dom, w którym mieszkał. W drzwiach spostrzegł matkę i siebie samego w chwili, gdy wychodzili na ganek; 1 kiedy już ten brzdąc^ szedł razem z nią wzdłuż ulicy, ktoś wysunął się z innego domu i ruu.szył za nimi. Nigdy nie zrozumiał dziecięcego świata, w którym żył :. Jego prostota została naruszona. — To ciągle nie odaje odpowiedzi — powiedział Houston. — Jeśli zdezerterowali, to gd^ zie, na Boga, poszli? I dlaczego? Myślał, że głowa mu pęknie. — Niczego w istc^cie nie udowodniliśmy. 84 — Myli się pan — powiedział Andrews. — Rodzina każdego z tych zaginionych otrzymała list. — Z Departamentu Wojny? Andrews uśmiechnął się z grymasem na twarzy. — Od Pierre'a de St. Laurenta. 23 Słyszeli w ciemności kościelny dzwon. Jeszcze nie dotarli do St. Laurent, ale regularne, odległe jego uderzenia niosły się przez noc. Gwiazdy błyszczały wyraźnie. Ból głowy nie ustępował. Uchylił szybę samochodu i owiało go chłodne powietrze. Dźwięki dzwonu brzmiały donośnie nawet z tej odległości. — Msza, o tej porze? — zdziwił się i spojrzał na fosforyzujące cyfry swojego zegarka. — O północy? — Dziś nie ma żadnego święta — zauważyła Simone. Houston liczył w milczeniu od jednego do czterech. Przy pięciu usłyszał znowu nisko wibrujący dźwięk dzwonu. Odliczał znowu, mrucząc tym razem. — Pięć — dokładnie, gdy uderzył dzwon. Słyszała go. — O co chodzi? — Dzwon uderza co pięć sekund. Stale, regularnie. Może to nie z kościoła. Czy jest tam zegar wybijający godziny? — Nie. Ludzie w miasteczku chodzą wcześnie spać. Taki hałas budziłby ich. Nie znieśliby tego. — W takim razie musi być jakiś powód, coś ważnego, co usprawiedliwia naruszenie tego zwyczaju. — Jakiś alarm? — Ale co mogłoby... — Pożar? Houston przycisnął pedał gazu. Renault skoczył do przodu. Simone nadal nie mogła prowadzić z powodu zwichniętego nadgarstka. Mimo e ramię zesztywniało, a żebra dokuczały, Houston zignorował ból i skręcał ostro serpentyną, przebijając światłami ciemności. Jechał tak szybko, że czerń nocy sprawiała wrażenie ściany, w którą za moment ueli uderzyć. Rozglądał się po rozgwieżdżonym niebie. Nie mógł ostrzec ani ognia, ani nawet łuny nad czarnym horyzontem. 85 — Powinniśmy już coś widzieć — powiedział. — Jesteśmy prawie na miejscu. — Jeśli to nie pożar, to co? — Zaraz się, cholera, dowiemy. Bicie w dzwon nie ustawało, było coraz głośniejsze, w miarę jak renault mijał pierwsze zabudowania miasteczka — domy, potem sklep. W wielu oknach paliło się światło. — W każdym razie — odezwał się Houston — jeśli ten dzwon obudził tylu ludzi, to obudził też księdza. Nie mam zamiaru czekać do jutra. Muszę się z nim zobaczyć teraz. Nie może nam tym razem odmówić. Mamy tyle dowodów. Musi zrozumieć, że to ważniejsze niż milczenie. — Nie jesteś katolikiem — powiedziała Simone. — Ciągle nie rozumiesz. — Rozumiem, że coś okropnego wydarzyło się trzydzieści siedem lat temu. Rozumiem, że moja żona nie żyje. Ten ksiądz powie mi, z czego wyspowiadał się Pierre de St. Laurent. Nie wiem jak, ale zmuszę go do tego. Musi! — Jego przysięga o tajemnicy spowiedzi jest zbyt ważna. Gdyby powiedział, mieszkańcy nigdy nie zaufaliby mu przy spowiedzi. — Musi być jakiś sposób! Odpowiedź jest tak blisko i on jest jedynym człowiekiem, który ją zna! Skierował samochód przez stary, kamienny most, czując nocną mgłę znad migoczącej wśród parkowych drzew rzeki. Naprzeciw ujrzał hotel z zapalonymi we wszystkich oknach światłami. Jak gdyby jakiś bal trwał w najlepsze. Simone była kompletnie zaskoczona. — Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Co, na Boga, się stało? Nie zawracał sobie głowy parkowaniem. Zatrzymał się gwałtownie przed hotelowym wejściem. Wyskoczył z wozu, przełamując ból żeber i ramienia. Simone podążyła za nim. Wbiegła na stare schodki. Szerokie dębowe drzwi były otwarte. -Goście wyglądali w kierunku brzmiącego z ciemności dzwonu. Monsard stał wśród gości, ciągle ubrany w wieczorowy strój. Na jego twarzy malowało się wyjątkowo silne napięcie. Simone uścisnęła go. Houston, milcząc dyskretnie, czekał obok. Próbował rozszyfrować, o czym mówili. 86 Słowa ojca wstrząsnęły nią do tego stopnia, że na chwilę zastygła nieruchomo. Odwróciła się do Houstona. — To nie bal. W świetle hotelowych lamp Houston ujrzał jej pobladłą twarz. — Nie śpią — powiedziała — czuwają. Wszyscy składają mu hołd. — Komu? — Nie zaspokojona ciekawość stawała się nieznośna. — Pere Devereaux. // mourut — ciągnął Monsard. — Co? Czy on powiedział Devereaux? Ksiądz? — Ksiądz nie żyje — jęknęła Simone. Houston potrząsnął głową, niezdolny, by to ogarnąć. — Nie. To niemożliwe