Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W dramacie chyba jeszcze gorzej, tu już nawet Grochowiaka wymienić nie sposób. Owszem, kochają się ludzie w prozie, bo tam nie kochać się nie mogą, a właściwie raczej do łóżka chodzą. Przeważnie bardzo to ubożuchne zapisy mało ważnych romansów i rozstań. Czasem i miłość trzeba wyprowadzić gdzieś dawno i daleko – na przykład Anna Kowalska do starożytnej Grecji. O miłości względnie swobodnie pisali u nas autorzy lat trzydziestych – Breza, Rudnicki, Kuncewiczowa. I rzeczywiście Kuncewiczowa jest tu jednym z ważnych wyjątków – myślę o Tristanie 1946, powieści napisanej jednak na emigracji, gdzie zresztą także o wiele innych rzeczy idzie. Drugi wyjątek to Żukrowskiego Kamienne tablice, ale i tu całkiem pewien nie jestem, czy to przypadkiem nie jest pretekst fabularny. Wyjątek trzeci to przejmująco piękna Kronika wypadków miłosnych Konwickiego, ale to przecież także tęsknota za krainą młodości. Może nawet przede wszystkim. Dodajmy jeszcze, już nie na tej wysokości, Pestkę Anki Kowalskiej, fragmenty Iwaszkiewicza, Lema jeszcze to i owo – i już koniec. Rzeczywiście nowy element to opisy miłości homoseksualnej u Andrzejewskiego i w pewnej mierze u Stryjkowskiego. Ale ta jaskółka wiosny przecież nie czyni. Znacznie istotniejsze miejsce zajmuje problematyka wojny, okupacji i zagłady. Ma ona przy tym wyjątkowo wyraźny, rozpoznawalny profil. Nie ma prawie wojny zwycięskiej, wojny żartobliwej, wojny – przygody. Z wyjątkami małymi. O Pruszyńskim już pisałem, tego rodzaju elementy znajdziemy także w relacjach półreportażowych, od Meissnera po Hena. Wojna objawiła się jako przygoda Kazimierzowi Koźniewskiemu w Szczotce do butów, jest to zresztą przygoda ironiczna. Na ogół tonacja jest mroczna, czemu dziwić się trudno. Jest to przecież opowieść o klęsce, o upokorzeniu, o strachu, wreszcie – o zagładzie. Dręcząca opo 42 wieść, która właściwie snuje się do dzisiaj. Od Szczepańskiego, Żukrowskiego, Borowskiego, Hołuja poprzez Czeszkę, Bratnego po Białoszewskiego. Natomiast problem zagłady Żydów okazał się właściwie za straszny, by literatura mogła dać sobie z nim radę. Książek jest sporo, dobrych, nawet bardzo dobrych, Nałkowska, Buczkowski, Sandauer, Rudnicki, później Wojdowski, ale wszyscy czujemy, że to tylko niedoskonałe przybliżenia. Właściwie znacznie później pisane książki, takie jak Zdąży ć przed Panem Bogiem czy Rozmowy z katem zostały uznane za relację wierniejszą. Będziemy do tych spraw wracać wielokrotnie, w wersji Filipowicza, Grochowiaka, Drozdowskiego, Flisowskiego i wielu, wielu innych. Zauważmy jednak już teraz, że wojna stając się głównym przeżyciem narodowym, literackim, kulturowym stała się tym samym głównym wzorem, zasadniczą parabolą istnienia, życia w ogóle. Nie tylko w Polsce, gdzie indziej stało się podobnie, od Geneta po Mailera czy nawet Okudżawę. Może i to w jakimś stopniu tłumaczy taką rzadkość jaśniejszych, radośniejszych tonów w literaturze współczesnej. Z tym kompleksem tematycznym wiąże się także nadzwyczaj ciekawa literatura poświęcona miejscom i kulturom zaginionym. A więc i Miłosz, i Konwicki, i Stryjkowski, i Kuśniewicz czy ostatnio Paźniewski, a skądinąd Vincenz, to wszystko może mieć dla literatury większe znaczenie, niż nam się dzisiaj zdaje. „Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu”, literatura najlepiej zaś się czuje wobec tego, co ginie lub też już zginęło, nie w sensie potępienia, naturalnie, ale w duchu nostalgicznej, elegijnej gloryfikacji. Czy w ogóle literatura może mieć z powodzeniem za przedmiot cokolwiek innego, jak nie to, co przepojone śmiercią i przemijaniem? Po cóż pisać o tym, co jest, będzie i jakie jest, każdy widzi, jak tego konia z Nowych Aten? Literatura jest zawsze wyrazem tęsknoty, braku, nieobecności, niespełnienia. A w każdym razie pewna przynajmniej gałąź literatury, ta właśnie, która decyduje o jej wielkości i godności. Szczególnym trafem ta zaginiono-ginąca domena w literaturze polskiej to nie tylko kultura żydowska, nie tylko Litwa, Huculszczyzna, cerkiewki Łemków, ale właśnie lwia część w ogóle polskiej substancji, gdyż wieś po prostu. Stoimy wobec tradycyjnej wsi i kultury ludowej tak mniej więcej, jak Mickiewicz stał wobec polskiego dworu. Jak wiadomo, był to proces długi, starczyło go nie tylko na Pana Tadeusza, ale i na Noce i dnie. Przeobrażenie wsi polskiej trwa już prawie pół wieku, a zapewne potrwa i drugie. Ale rzeczy zasadnicze już się dokonały. Zginął dwór, dotarła wszędzie elektryczność, komunikacja i środki masowego przekazu. Jest to oczywisty wyrok na kulturę ludową, na obyczaje i wartości sięgające pradawnych, pogańskich czasów, niekiedy neolitu, a może i głębszych jeszcze pokładów przeszłości. Naturalnie, rzadko się na to patrzy aż tak przestrzennie, częściej ma się na myśli obyczaj bardziej doraźny, sprawy nie tak przedwiekowe. Początkowo pisano nade wszystko o reformie rolnej, później opiewano elektryfikację, mechanizację, kolektywizację wreszcie, na szczęście względnie krótko. Natomiast „rozliczanie” się z tymi procesami trwa do dzisiaj. Bardzo ważny był problem wielkich przenosin ze wsi do miasta i przemian z tym związanych, przy czym jest to temat ciągle aktualny, po klasycznych niejako ujęciach Kawalca przyszli inni, choćby Zygmunt Wójcik czy Ojce i synowie Kasaka. Przeobrażenia wsi to i Dąbrowskiej Na wsi wesele, i jeszcze jedna wersja Wesela Marka Nowakowskiego. Zapewne nie ostatnia wcale, bo na przykład najwcześniejszy chronologicznie upadek dworu dopiero teraz znajduje literacką miarę w imponującym, acz nieco monotonnym dziele Wiesława Myśliwskiego. Jest to w ogóle jeden z najpłodniejszych i najbardziej nośnych literackich tematów w Polsce współczesnej