Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Poza tym zrobiłem z siebie idiotę przechodząc przez plot, gdyż woźny albo spał, albo umarł, a w każdym razie mimo głośnego łomotu do drzwi szkoły nie dawał znaku życia. Na szczęście nikt chyba mnie przy tym nie widział. Niebo ujawniało jedną po drugiej gwiazdy. W rozhuśtanym świetle oszczędzonej przez łobuziaków latarni miałem okazję dojrzeć, że jest pięć minut po terminie. Coraz bardziej zaczynałem żałować, iż nie wykręciłem się nawałem pracy. Mogłem chociażby powiedzieć, że jeszcze nie opracowałem artykułu do biuletynu medycznego. Pokręciłem głową. Maria też zdaje się miała dzisiaj ochotę na szaleństwa. Skuliłem się bardziej, gdyż powiał szczególnie nieprzyjemny wiatr. Drzewa metalicznie zaszumiały. Uniosłem głowę. Pięć metrów ode mnie, błyskając światłem pozycyjnym lądował niewielki helikopter. Poczekałem, aż wirnik się uspokoi i podszedłem do kabiny. Pilot odsunął okienko. - Kapral Wolitz - przedstawił się. - Proszę o pańskie dokumenty. Wziął je, oświetlił małą lampką i najbezczelniej w świecie schował do kieszeni. - Takie mam polecenie - powiedział i uśmiechnął się rozbrajająco. Z kwaśną miną obszedłem maszynę i wsiadając uderzyłem naturalnie głową o sufit. Po zatrzaśnięciu drzwiczek spostrzegłem, iż położono mi na kolanach parę kartek papieru. - Musi pan to podpisać, jeśli chce się pan dostać na teren ośrodka. Symulując beztroskę, złożyłem parę podpisów nie chcąc nawet wiedzieć, co mi wolno i o czym mam później zapomnieć. Kapral był fachowcem w swojej specjalności, gdyż gładko jak po sznurku unieśliśmy się w powietrze, przelecieliśmy rzekę, potem stadion miejski i już widać było lasy otaczające z tej strony miasto. Tutaj tylko przyrządy świeciły swym blaskiem, w dole było po prostu ciemno. - Dokąd lecimy? Nawet nie odwrócił głowy i tylko do ust przyłożył palec na znak milczenia. - Z tyłu fotela znajdzie pan papierosy i coś do picia. Mamy cztery godziny lotu. Chciał być życzliwy, ale zirytował mnie tylko. Czy naprawdę każda instytucja musi się otaczać nimbem tajemniczości? - A jak zechce mi się siusiać, to co? - spytałem zgryźliwie. Zachichotał. - Ja to robię w locie. Wystarczy drzwiczki uchylić. Musiał skurczybyk zauważyć, że się trochę boję wysokości. - Tak - mruknąłem. - To chyba lepiej się prześpię. - Zbudzę pana przed lądowaniem. Wyciągnąłem na ile się dało nogi i z głową na oparciu usiłowałem zasnąć. Za plastykiem osłony przelatywały ciemne, nierozróżnialne szczegóły terenu. I Tajne laboratorium wirusologiczne, pierwszego stopnia czujności, znajdowało się we wzgórzach Maclera, leżących ponad sto kilometrów od najbliższego miasta. Cała okolica leży na wielkiej płycie powstałej jeszcze w trzeciorzędzie. Jej monotonię urozmaicają gdzieniegdzie pagórki i głębokie rozcięcia terenu. One to, sięgając do stu metrów w granitowe podłoże, czynią ziemię nieurodzajną, odbierając każdą ilość wilgoci. Gdy byli tu jeszcze tubylcy, nazywali to miejsce "złą ziemią". Tutaj to, ukryty i zamaskowany przed okiem ludzkim, leżał jeden z najlepiej w świecie wyposażonych ośrodków badawczych. Jego sale mieściły się w wydrążonych w skale jaskiniach, oddzielonych od świata zewnętrznego nieprzenikalnym granitem i pancerzem ołowiu i betonu. Dodatkowe zabezpieczenie stanowiły czujniki, które w razie konieczności przywoływały na pomoc parudziesięciu żołnierzy, stacjonujących w pobliskiej bazie nr 21. Jak wykazały próbne alarmy zjawiali się nie później niż pięć minut po wezwaniu. Było to aż za szybko. Hermetycznego jak termos laboratorium nikt nie był w stanie naruszyć w tak krótkim czasie. Posiadało ono poza tym jeszcze jedno specyficzne zabezpieczenie, o którego skuteczności miałem się wkrótce przekonać. Wylądowaliśmy na paskudnym, zupełnie nie oznakowanym kawałku płaskiej skały. Gdyby nie ów nieznany świecący na zielono ekranik, w który z taką ufnością wpatrywał się kapral, to chyba ze strachu wyskoczyłbym jeszcze w locie. - Niech pan poczeka aż odlecę. Wtedy proszę się udać w tamtą stronę - pokazał palcem. - Wejdzie pan w otwór jaskini. Będzie widać małe światełko. Dobrze? Kiwnąłem głową, że jest mi wszystko jedno. - A moje dokumenty? - spytałem z ręką na klamce