Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Bardzo spokojny, co więcej bardzo pewny siebie, lecz także nadzwyczaj uprzejmy. On to właśnie wprowadził w nasze strony nowy ton. Nie dlatego, że był hojny i wprost rozrzutny — rozrzutników uważano przecież prawie za emanację ducha narodowego — lecz dlatego, że im więcej pieniędzy wydawał, tym był bogatszy. Im więcej też dawał przyjęć w swych dworach-pałacach, w mieszkaniu we Lwowie i w Wiedniu, tym więcej miał kredytu. Bo jak powiadano, szczęście pchało się doń drzwiami i oknami. Nieco dalej za panem Edwardem jechał dość skromnym po-wozikiem, parą niewielkich po gospodarsku utrzymanych, ale wcale eleganckich koni, starszy brat pan Jan. Ten jeszcze więcej właściwie budził zastrzeżeń i nieporozumień. Zanadto był inny, po prostu nieziemski. Wydawać, bawić się, mieć dużo pałaców — to jeszcze zrozumiałe. Ale hodować podrzutki i bękarty, litować się nie tylko nad żebrakami, ale nawet nad fiakrami żydowskimi, a do Wiednia jeździć nie na hulatyki, tylko na koncerty i do teatru, samemu zaś będąc bezdzietnym żyć byle jak, to już chyba naprawdę nic dobrego nie wróży! Przecież to człowiek, z którego widocznie śmieją się nawet dziewki wiejskie. Podrzucają mu dzieci, namawiają zapewne jedna drugą: nie bój się — a od czego nasz didycz. 54 Barwinkowy wianefc Motywy Manianców 55 Kto popatrzył na otwarte oblicze pana Jana, tym bardziej kto zamienił z nim kilka słów, ująty był, ogrzany jego ciepłem. Ale kiedy ochłonął i kiedy się ulotniło ciepło, to przyznawał zapewne rację krytykom: no tak, charakter, bogaty może sobie pozwolić na wszystko. Ale takiemu po co właściwie majątek... Na popasach kursowały bez przerwy dowcipy. Towarzystwo odznaczało się samokrytycyzmem. Każdy wprawdzie chętnie żartował z innych, ale nieraz jeszcze chętniej z siebie samego, I starsi nie nadymali się, ani nie zasłaniali się wiekiem od ciętych strzał dowcipu. Owszem, śmiali się serdecznie, chwalili dowcipy, odcinali się czasem wesoło, niezłośliwie. Trudno było o towarzystwo pogodniejsze, bardziej lojalne, bardziej zrównoważone. A wiatr rozhuśtywał wesołość, rozfalowywał ją jak złoto i czerwień lasów. I w tych poprawnych czasach — bezsprzecznie poprawnych jeśli chodziło o swoją sferę — wiatr jeden pozwalał sobie uchylać długie spódnice pięknych i wytwornych pań, wzbijać wiry w koronkach, falbankach i bufiastych rękawach. Budził też może niejedno pragnienie swobody. Co wolno wiatrowi, ha! Gdyby tak... Ale może nie byłoby wówczas tak miłych choć przelotnych westchnień, tak czarownych kulis i perspektyw, gdyby ludziom to wolno było co wiatrowi. I to trzeba dodać, że ówczesna atmosfera towarzyska, chociaż wcale nie purytańska ani nużąca, owszem wiele przedmiotów znajdująca do żartów, przecież czyniła wrażenie bezerotycznej. Widocznie myśli i marzenia krążące wokół pań ze swego towarzystwa były przetopione w taką formę, iż zaledwie odważały się wychylać w postaci sentymentalnej, lub może legitymowały się jakąś nieśmiałą liryką. Toteż wiatr przyniósłszy jeden czar słodkiej swawoli, natychmiast zwijał go, jak gdyby kto zwinął obraz chiński o czaro-wnym zwiewnym nastroju, obraz, który pokazuje się tylko przyjaciołom i to bardzo rzadko a nie na długo, a którego nigdy nie wiesza się na ścianie. Tak to wiatr poigrał z koronkami i tiulami, i leciał dalej. Porzucał wszystko — swobodny. Nie tylko przywracał zwyczajny świat, płaszczyznę codziennej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzony od pragnień w surowym stanie. Lecz jeszcze nowy czar dodawał, czar pędu, oswobadzania się. Tak jeszcze rozświetlał błękitne sklepienie swobody bezerotycznej. Dlatego niejeden z młodych podróżnych — gdyby uświadomił sobie czarowność najprzelotniejszego wzruszenia — mógłby potem westchnąć jeszcze inaczej: niech jemu, niech wiatrowi zawsze będzie wszystko wolno! Wiatrowi tylko. Bo nie chce niczego dla siebie. Nie zatrzyma się nigdzie, ani nie uwikła w falbankach. Naśmieje się, płynie dalej. Zostawia ciepło i błękit. A należało może od razu powiedzieć, że żadna chyba z karawan, podążających na wesele nie wiozła tylu pięknych, wytwornych, a nawet światowych pań. Przeważały twarze blade, aksamitnookie. Żona najstarszego z braci ze średniego pokolenia była ze znanej w halickiej ziemi polskiej rodziny, pochodzącej po kądzieli od Żydów. Obie żony obu młodszych braci — rodzone siostry — pochodziły z kozacko--połskiej rodziny bukowińskiej, spokrewnionej z wieloma rodami wołoskimi. A jakżeż piękne były dorastające już panienki, ową niezwykłą chociaż prędko przemijającą pięknością, właściwą bardzo młodym Ormiarikom. Lecz bezsprzecznie ponad wszystkie panie błyszczała wdziękiem i czarem ducha — pani Józefina. U wszystkich tych pań, mieszkających wprawdzie przeważnie na wsi, ale przywykłych do atmosfery niezachwianego bezpieczeństwa a trochę rozpieszczonych, wiatr wywoływał pewne miłe zdziwienie: że to w przyrodzie, a nie tylko w salonie, jest coś tak przekornego, jakby dowcipnego. Może jednak gdy przeleciał wiatr, gdy minął jego czar, myślały po kobiecemu, niewdzięcznie: ale, czyż to nie trochę chłopskie takie żarty. Ot, nawieje deszczu, rozmoknie wszystko — — będzie po żartach. Każdy kraj ma taką gospodę na jaką zasłużył. Dla Dębowej Krainy wokół Prutu nie było stosowniejszej niż Wierbiąż. Nie było także stosowniejszej dla starożytnego rodu władców .Dębowej Krainy, który w komplecie obrał sobie gospodę na miejsce spotkania tegoż jesiennego poranka w drodze na wesele górskie. Ród składał się aktualnie co najmniej z ośmiu rodzin rozsianych po brzegach Prutu aż po Dniestr, z licznych kuzynów, a także rezydentów stałych i przygodnych, ale- tak zadomowionych, że liczyli się do rodziny. Lecz rozszerzenie się wszerz nie było cechą szczególnie godną uwagi. Ważniejsze było jak dalece w głąb, to jest w przeszłość odległą, a nawet pretendującą do chwały starożytnej, sięgał ten ród. Co najmniej dwie, a może nawet trzy cechy potwierdzały jego starożytność i autentyczność. Pierwszą i głów- 56 Barwinkowy wianek. ną cechą były spore nawet ogromne nosy, pierwsza oznaka rodu. Drugą było, że tak czy inaczej zaczepieni byli o Dębową Krainę nad Prutem, bądź przez to, że mieszkali w dworach na tym terenie, a mianowicie w Sopowie, Kiedańczu, Kniaż-dworze na lewym brzegu Prutu, w Młodziatynie, w Peczeni-żynie, w Turce za Prutem i na Wierbiążu. Wszystkie te dwory, nawet jeśli nie należały do ściślejszej rodziny, miały jedną wspólną cechę w budownictwie, i w tym były zależne bezpośrednio od Dębowej Krainy. Myliłby się wszakże ten, kto by myślał, że była to wyłączna zależność od środowiska, tak jak nam to objawiły w XIX wieku modne teorie Wybitnego teoretyka i historyka sztuki. Tą cechą było, że główny rdzeń budownictwa dworów stanowiły wiązadła wielkie dębowych sufitów, belki zwane w naszym kraju swołokami