Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kto przyjeżdża na Wschód z takim nastawieniem, może być pewnym, że nieprędko go zmieni. Mo że latami przebywać w Chinach i ciągle będzie myślał to samo. Chyba to stanowi jedyne i proste wyjaśnienie tego niepojętego faktu, że ludzie, którzy spędzili tu połowę, ba, całe dorosłe życie i mają prawo twierdzić, że dobrze znają kraj i ludzi, popełniają wciąż ten sam błąd i wydają tak samo fałszywe sądy jak ktoś, kto nigdy w Chinach nie był. Ich znajomość jest zwykłą kliszą! Ich, z pewnością niezwykle obszerna wiedza składa się z bezdusznych fotografii zrobionych za pomocą przywiezionych z Europy aparatów. Powstałe z uprzedzeń barbarzyńskiej rasy filmy są sztucznie montowane i przykrajane, nieautentyczne i nie przedstawiają chińskiej duszy w jej naj- głębszych i najbardziej tajemniczych poruszeniach. Czy ludziom jest naprawdę tak trudno przy- znać, że inni także mają prawo do bycia odmiennymi? Czy każdy, kto sobie pozwoli być innym, musi zostać od razu uznanym za mniej wartościowego? Przypatrzcie się Europejczykowi, który z zadartym do góry nosem rozgląda się po obcym kraju! Moja kochana, dobra babka mówiła mi, gdy nadszedł czas, abym ruszył w świat: „nie wyobrażaj sobie, że jesteś lepszy od innych! Za każdym człowiekiem, z którym rozmawiasz stoi jego anioł stróż. Nie możesz go ujrzeć, ale on tam jest. Zna wszystkie twoje myśli, a gdy są złe, ranisz go. I pamiętaj, że anioł Murzyna jest tak samo jasny, tak samo czysty, tak samo wdzięczny, jak twój!” Tego rodzaju myśli zaprzątały moją głowę, gdy po posiłku poszedłem się przejść po Penangu. W uliczkach i zaułkach tłoczyły się małe sklepiki. Wiele z nich nie miało drzwi, ponieważ bra- kowało frontowej części domu, w zamian za to wisiała tam kotara. A przed sklepikami ciągnęły się po obu stronach ulicy długie rzędy kramów. Nie widać było ani policji, ani wojska, a mimo to wokół panował wzorowy porządek. A poza tym ludzie tworzyli tę samą mieszaninę, co w każ- dym innym wschodnim mieście portowym z tą różnicą, że tutaj Indonezyjczycy mieli przewagę. Było bardzo gorąco i niebo nagle pociemniało. Zanosiło się na jedną z tych gwałtownych ulew, właściwych dla okolic równika. Przystanąłem i zacząłem się rozglądać za schronieniem. W pobliżu nie było żadnego hotelu. Zauważył mnie jakiś kulis, przystanął i wskazał na ciągnący się w dół zaułek. – Sablah kirri, pilsen birr! Sablah kirri, to tyle co w lewo. Tak więc na lewo, w tej uliczce można się było napić pilznera. Ten człowiek prawidłowo mnie oszacował. Wcisnąłem mu z radości napiwek do ręki i pośpie- szyłem w dół zaułka. Rzeczywiście stał tam po lewej stronie miły dom, o europejskim wyglądzie, na parterze którego znajdowała się gospoda. Szerokie odrzwia nie posiadały oczywiście skrzydeł, lecz jedynie lniane zasłony, a okno było aż po samą górę zastawione butelkami. Można tam było przeczytać po niemiecku: „Prawdziwy pilzner prosto z Hamburga”. Nie miałem czasu, aby zasta- nawiać się nad jego wyjątkową autentycznością, bo właśnie z góry lunęła z łoskotem taka ulewa, jakby zamiast nieba było tam potężne sito. Wskoczyłem prędko do wnętrza i uniknąłem wpraw- dzie zmoczenia, ale tylko z przodu, mój tył wyglądał natomiast jakbym wyszedł z kąpieli. Zupeł- nie suchy na „przodku”, a na „tyłku” z niemiłym uczuciem przemoczenia do suchej nitki, zosta- łem przywitany serdecznym uśmiechem dwóch kobiet, którym po chwili zawtórowałem. Sie- działy przy oknie. Jedna z nich, matka, szydełkowała zawzięcie jakąś koronkę, córka mocowała 72 ------------------------------------------------------------- page 73 się z piórkiem przy kapeluszu. Ich twarze, a szczególnie ich śmiech tak pasowały do otoczenia, w którym człowiek dobrze się bawi, że ja zamiast się przywitać, spytałem prosto z mostu: – Panie są Austriaczkami? – Tak – odpowiedziała matka. – Znamy się? – Nie. – To skąd pan wie, że jesteśmy Austriaczkami? – Ponieważ pani wygląda jak jej wysokość cesarzowa Maria Teresa i ma pani taki miły, wie- deński śmiech. Proszę mi podać pilznera! Czy jest autentyczny? – Tak, prosto z Hamburga. Ten z Pilzna nie stoi zbyt długo. Skąd ja to znałem? Na całym Wschodzie pija się autentycznego Pilznera z Hamburga. Za butelkę płaci się dwie, trzy marki. Kobieta była wdową. Opowiedziała mi historię swojego życia, ale przytoczę ją w innym miej- scu. Matka i córka były bardzo muzykalne. W sali stało pianino i po niedługim czasie już przy nim siedziałem, a one śpiewały ojczyste pieśni. Przestało padać, lecz my muzykowaliśmy dalej. Nagle zamilkły w środku strofy. – Pan Tsi! – wykrzyknęła matka. Co za nazwisko! Spojrzałem na drzwi. Mógł to być każdy inny Chińczyk, na którego tak samo wołano, ale to był on, naprawdę on! Ujrzawszy mnie zrobił kilka prędkich kroków, co nie lico- wało zupełnie z jego zwykłą godnością, po czym powitał mnie w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że bardzo się ucieszył na mój widok. Panie wstały także i nie usiadły z powrotem. Ze sposobu, w jaki nas obserwowały promieniował szacunek jakiego zazwyczaj biali, a zwłasz- cza kobiety, nie okazują żółtej rasie. Skierował do nich parę uprzejmych słów. A potem poprosił mnie, abym poszedł za nim. Wyszliśmy z gospody i przez wąski korytarz dotarliśmy do czegoś w rodzaju ogrodu kwiato- wego, gdzie znajdował się mały budynek z przeznaczeniem na małe mieszkanie. Salon był sto- sunkowo duży, urządzony na wpół po europejsku, na wpół po indyjsku. Pozostałych pokoi nie widziałem. W salonie rzucała się w oczy wielka ilość foteli, jakby Tsi przyjmował często i dużo gości. Na małym stoliku stała zastawa do herbaty