Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Tymczasem lalki Mili były obdarzone odmiennymi charakterami: jedna - Alina - była łagodna i cicha, druga - Balladyna - gwałtowna i gadatliwa. - Gdzie ty mój grzebień podziałaś, Alino?! - mówiła ze złością. - Co ty tam słuchasz, jak się matce marzy? Mama i Gizela rozmawiały przyciszonymi głosami przy stole i czasem poszczególne zdanie trafiało do uszu Moniki. - Ostatnią wiadomość przysłał z oflagu... - mówiła mama. Albo: - Paczka przyszła najpierw z Turcji, potem ze Szwecji... A Gizela na to: - To dla niepoznaki. Dla pani dobra. Niech pani napisze do Czerwonego Krzyża, ludzie się przecież odnajdują... Kurtyna z koca opadła i Mila zaczęła opowiadać o jasełkach, które widziała po raz pierwszy w życiu, w kościele Bożego Ciała. Nie tylko opowiadała; pamiętała także poszczególne role. Monika się zasłuchała - sama nigdy jeszcze nie widziała jasełek - ale szepty od stołu dobiegały stale, łącząc się w niepokojącą całość z opowiadaniem Mili o Herodzie. - I co miałam począć, dziecko się urodziło, a moja matka nie chciała mnie znać... - szeptał głos mamy. - Jak ja mu to teraz powiem... - Nie słuchaj - powiedziała Mila, odwracając jej głowę obu rękami. - Uważaj, co ja mówię. Opowiem ci teraz o bohaterskim misiu. - Życie jest niesprawiedliwe - szeptała Gizela przy stole. - Ale my musimy mieć dużo siły... Ktoś lekko zapukał do drzwi. Weszła energiczna kobieta w chustce na głowie i wojskowym płaszczu, przyprószonym śniegiem. - O, nie chcę przeszkadzać pannie Gizeli, przyszłam tylko pożyczyć zapałki... Nazywała się Wojtczakowa i była właścicielką oficynki. Pamiętała mamę sprzed lat i była na pogrzebie babci: od dawna mieszkały w sąsiedztwie! - Pani Kałużna, pani niech się szybko zamelduje w tym pokoju po matce - doradziła. - Bo kogoś dokwaterują, że tak powiem. Albo dziki lokator wejdzie. Miasto w ruinie, ludzie wracają i nie mają gdzie mieszkać. Kto pierwszy, ten lepszy. Zajmują innym mieszkania, meldują się i kropka. A ruscy tylko patrzą, gdzie by założyć kwaterę. Ja też się bałam, że tak powiem, że mi tu wejdą na te dwa pokoje u góry, więc szybko sprowadziłam rodzinę ze wsi. Zameldowałam ich i mam spokój. A pannę Gizelę też wysłałam do urzędu. - Nawet okiem nie mrugnęli - pochwaliła się Gizela. - Zameldowali mnie i Milę na pokoju z kuchnią. Teraz już nikt nas stąd nie ruszy. - Jeszcze nic nie wiadomo - powiedziała złowróżbnie pani Wojtczakowa. - Wspomnicie moje słowa, że tak powiem: idą ciężkie czasy. Głos jej zabrzmiał tak ponuro, że dziewczynki umilkły, odłożyły lalki i zapatrzyły się w nią z lękiem. Ale odezwała się Gizela i jej ciepły, niski głos odegnał natychmiast wszystkie strachy: - Ciężkie czasy już były, pani Wojtczakowa. Ja tam się nie boję, na mnie nie ma mocnych. Napije się pani herbaty? 31 grudnia 1935 1. Skulona w przenikliwym zimnie, trzęsąc się w swojej wiatrem podszytej jesionce, Gizela wracała po całym dniu ciężkiej pracy i z każdą chwilą miała więcej wody w butach. Sypał gęsty śnieg - od rana napadało go chyba z pół metra. Ulica leżała przed nią cicha, pusta i mroczna, wyścielona tą bielą jak piernatem. W zamieci białych płatków widać było tylko dwuszereg zamglonych latarń gazowych. Sklepy były już pozamykane, ciemne. Za to kościół garnizonowy lśnił światłami - główne drzwi, otwarte na oścież, buchały wielkim blaskiem w ciemność, pełną wirującego śniegu, huczały organy. Ordynansi stanęli z pochodniami, młoda para wyszła przed kościół, a panowie oficerowie utworzyli szpaler i wznieśli w górę lśniące szable. Na ulicy przed ogrodzeniem czekały aż trzy automobile oraz wielkie białe sanie, wymoszczone białym futrem i zaprzężone w parę siwych koni. Zobaczyć ślub - to chyba dobra wróżba na Nowy Rok? Gizela rozmarzyła się troszkę, stojąc przed ogrodzeniem z kutego żelaza. Popatrzała przez zwiewną kurtynę śniegu, starając się dostrzec, jak też ubrana jest panna młoda. Miała na sobie białą futrzaną narzutkę, a na głowie piękny kapelusz z woalką. Pan młody był w mundurze: wysoki, przystojny, podobny trochę do pana Makowskiego. Nic już więcej Gizela nie dostrzegła, bo przepchnął ją w bok tłum ludzi, którzy też mieli ochotę pogapić się na eleganckie towarzystwo. Dobra wróżba, akurat! Zepchnęli ją prosto w śniegową breję, tam gdzie stały konie. Gizela ze złością rozdzieliła pomiędzy sąsiadów parę mocnych szturchańców. Bliźni! - śmiechu warte. Teraz już i pończochy są mokre, po kolana. A do domu daleko. Zła na siebie, bo czemu to zawsze na nią musi trafić, rozgoryczona na ludzi, bo dlaczego tacy bezwzględni i nieuważni. Gizela postanowiła wracać prosto do domu. Co to za dom, zresztą. Wynajęta klitka. Co to za życie podłe, co to za niepewność, co to za krzywda spotyka człowieka dzień po dniu. Panna młoda w futrze też miała z osiemnaście lat, a proszę, piękny oficer porywa ją na ręce i sadza w saniach jak dziecko, nogi jej otula baranicą tak, jakby sama tego zrobić nie umiała