Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Na jego twarz pada czyjś cień. Dobiegają mnie inne niewyraźne dźwięki; okrzyki i odgłosy walki, szczęk metalu uderzającego o metal, granitu kruszącego kość. Unosi się fetor palonego ciała. Nade mną staje Awiator. Po ręce, w której trzyma kawałek metalu wyglądający na zakrwawiony sierp, cieknie krew. — Zabić go! — wrzasnął przenikliwy głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Oleandra, nabitego na szpikulec koło drabiny, z wykrzywioną twarzą i wymachującego rękami. Na jego ustach pojawia się krwawa piana, usiłuje się wyswobodzić. — Pociski... zniszczy nas wszystkich... zabić go! Jego ręce opadły na boki. Resztką sił wyciągnął z fałd spodni nóż i cisnął go przed siebie. Nóż przeleciał przez podłogę i zatrzymał się przy ciele mojego brata. Tast'annin ryknął i runął w stronę drabiny. Uniósł rękę, światło błysnęło purpurą na sierpie, którym wymierzył cios w szyję chłopca. Przez chwilę usta Oleandra przybrały taki sam wyraz co usta Tasfan-nina: zastygłej maski przerażenia i nienawiści; trysnęła krew i głowa spadła na ziemię. — Zabić go! — krzyknął Tasfannin. Ale zdawało się, że słyszę go tylko ja. Wszędzie jak oszalali pędzili łazarze, w popłochu wspi nając się na drabiny i sznury, próbując wydostać się z jamy. — Zabić go? To niemożliwe! Mamy Ostateczną Ascenzję i on zmartwych wstanie! — Krzyk zmienił się we wrzask, pieniący mu się na ustach, tak że nie byłam pewna, co słyszę naprawdę, a co sobie wyobrażam. — On nie umarł, on tylko śpi... Wtedy błysnęło światło. Generator eksplodował z głuchym odgłosem, zasypując mnie snopem iskier. Tasfannin zniknął w ciemnościach. W całym zamieszaniu świeciło zaledwie kilka pochodni i parę przyćmionych, migotliwych świec. Spojrzałam tępo na leżącą obok mnie na ziemi postać: była tak podobna do mnie, że mogłabym ułożyć się obok i stworzylibyśmy bliźniacze połowy ludzkiej arabeski; szare oczy zmartwiały, kasztanowe włosy spadały na ponure żwirowisko, nasze połamane kończyny złączone w zimny i nieruchomy splot. Rafael Miramar; ani bóg, ani Rozdziawiony, po prostu mój zaprzedany ciemności brat. — Zabić Go — szepnął jeszcze jeden Głos. Uniosłam głowę; ale Tasfannin jakby o mnie zapomniał. Słyszałam jego pomruki, gdy rzucał się na coś w mroku. — Zabij go, Wendy... Żółte punkciki pochodni łazarzy zamigotały i zgasły. Wraz z nimi jakby zamarły również głosy łazarzy. Ogarnęła mnie przerażająca cisza, chociaż ciągle widziałam upiorne postacie przeklętych dzieci, które krążyły bezgłośnie po przepaści, zniekształcone jak uwięzione w lampie owady. Ucichło nawet bicie mego serca. Pomyślałam przez chwilę: „Wszyscy zginęliśmy". Wtem ze spopielonej ziemi przede mną niczym fontanna trysnął biały płomień, pozbawiony ciepła i barwy, przesycony bolesnym srebrem. Towarzyszył mu smród gnijącego ciała. Zamrugałam, zasłaniając oczy i usta. — Ach, Wendy — westchnął płomień. Jasne światło zadrżało i zmieniło kolor na bardziej szorstką żółć, potem zaczęło nabierać konkretniejszych kształtów. Powoli unosił się i opadał, jakby nabierał sił z mroźnego powietrza. — Biedna Wendy! Sama, teraz już naprawdę sama... — Ale ciągle cię słyszę, Cichy Głosie — odparłam zdumiona. — Jeśli mam być sama, musisz odejść. — Jestem tu jeszcze przez chwilę. Zabij go, Wendy. Jest plagą tej ziemi; nie możecie oboje przeżyć. Zabij Rafaela. Z wysiłkiem odwróciłam się od płomienia, który jakby chciał mnie zmusić, żebym na niego patrzyła, dała mu się pochłonąć. Spojrzałam na leżącego chłopca. Taki kruchy i biały. Oczy miał zamknięte, ale wiedziałam, że nawet gdyby je otworzył, nie paliłoby się w nich żadne światło, żaden odbity blask, który mógłby przyprawić mnie o szaleństwo. Żaden Dionizos z bachantkami, tylko pęknięta skorupa. — Zabij go — syknął płomień. — Weź nóż i go zabij! Skinęłam głową i wyciągnęłam rękę po nóż, który rzucił Oleander: złoty, z zakrzywionym ostrzem, tak ostry, że odbijające się światło rozszczepiało się na białe i niebieskie. Przez dłuższą chwilę trzymałam go w dłoni. Miałam wrażenie, że w ogóle nic nie waży. — Zabij go — powtarzał płomień. — Zabij go, Wendy. — Za każdym razem strzelał coraz wyżej. — Milcz — rozkazałam. Starałam się przypomnieć sobie coś, co powiedział mi w zoo Chłopiec: ,Jeszcze się spotkamy... choć możliwe, że nie będziesz wtedy pamiętała moich imion. Ale z drugiej strony może przypomnisz już sobie swoje..." — Twoje imię? — zawołał płomień. — Swoje imię? Już je znasz! Masz na imię Kali, Atena i Morgan, i Mayuel; Klitajmestra, Artemida i Hekate! — Nie! — zaprzeczyłam raptownie. Przypomniał mi się ten — dziwny odgłos, coś jak szum fal, zawodzenie wielu kobiet. — Jestem Anat, towarzyszka mego brata Baala. Ale również Błędna Wendy, ukochana Justice'a Świętego Alabana. — Jestem Magdaleną. Popatrzyłam na niego, na złamaną jasność, na moją własną zbolałą i pozbawioną krwi twarz, na Rafaela Miramara, Aidana Har-row, Powieszonego Chłopca: mojego pięknego brata w ciemności. I wtedy dobiegł mnie wspaniały odgłos śpiewu. I zobaczyłam ich wszystkich, Emmę i Aidana, Gligora, Merle i Annę, doktora Silverthorna i Toby'ego Rhymera, białego psa o oczach z płonącego lodu i dziewczynkę, która bardzo chciała latać z ziębami. Wszyscy wyglądali jak tańczące w powietrzu płomienie. Towarzyszyły im ostre głosy łazarzy, z których pieśń wylewała się jak krew z rany. Wszyscy wołali w moją stronę. Najbardziej przeszywający był krzyk chłopca o zlepionych blond włosach i zielonych oczach, o rękach płynących w mroku niczym najczystszy blask księżyca i oczach jak dwie rozpalone gwiazdy