Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Linden wytrzeszczała oczy jak szalona, połyskując białkami. Srebrzysty blask odbijał się w tęczówkach Sundera niby objawienie, zbyt porażające, by mógł je znieść. „Wciąż się upierasz”. Tak! Covenant dyszał ciężko. Nawet się nie domyślasz jak mocno. Jedną myślą strącił więzy z nadgarstków Linden. Następnie sięgnął po słoneczny kamień. Gdy wyjmował go z bezwładnych palców Sundera, buchnęło z niego oślepiające białe światło. Jego blask wypełnił małe pomieszczenie niczym słońce. Linden pochyliła głowę. Sunder osłonił oczy wolną ręką, poruszając niepewnie puginałem. – Pierwotna magia – oznajmił Covenant. Głos parzył mu usta niby płomień. Ramiona, do których wróciło ukrwienie, bolały go jak przeorane pazurami. – Twój nóż nic nie znaczy. Władam pierwotną magią. Nie grożę ci. Nie chcę nikogo skrzywdzić. – Choć noc była już zimna, po twarzy spływał mu pot. – Nie po to tu przybyłem. Ale nie pozwolę ci nas zabić. – Ojcze! – krzyknął przerażony Sunder. – Czy to wszystko prawda? Czy każde słowo, które wyrzekłeś, było prawdą? Covenant oklapł. Gdy tylko poczuł, że osiągnął cel, ogarnęła go fala zmęczenia. – Proszę. – Jego głos był ochrypły z napięcia. – Weź go. – Co... – Słoneczny kamień. Jest twój. Sunder – rozdarty ową wizją mocy, jakby pogrążyła ona świat, który znał całe życie, w chaosie – wyciągnął rękę i dotknął jasnego orcrestu. Gdy blask kamienia go nie poparzył, zacisnął na nim palce, jakby stanowił on dla niego punkt oparcia. Covenant z jękiem wypuścił z rąk pierwotną magię. Ogień zgasł natychmiast, jakby odciął go od dłoni. Słoneczny kamień utracił blask. W chacie zapanowała całkowita ciemność. Oparł się o ścianę, krzyżując na piersi dręczone pulsującym bólem ręce. Przed oczyma tańczyły mu ogniki, przechodzące powoli z białych w pomarańczowe i czerwone. Był wykończony, nie mógł jednak pozwolić sobie na odpoczynek. Uciszył własną moc, by skalennik miał szansę mu odmówić. Musiał teraz ponieść koszty tego ryzyka. Wykrztusił z siebie ochrypłe słowa. – Chcę opuścić tę wioskę. Nim znowu coś się wydarzy. Nim ten furia spróbuje czegoś gorszego. Potrzebujemy jednak pomocy. Przewodnika. Kogoś, kto zna Słonecznicę. Nie przeżyjemy sami. Chcę, byś nam towarzyszył. – Jestem skalennikiem Mithil Stonedown – odpowiedział mu z ciemności Sunder tonem pełnym wahania. – Moi współbracia obdarzyli mnie zaufaniem. Jakże mógłbym zdradzić rodzinną wieś, by służyć wam pomocą? – Sunderze – odparł Covenant, starając się wyrazić w słowach głębię swej pewności – chcę pomóc Krainie. Ocalić ją całą. W tym również Mithil Stonedown. Skalennik milczał dość długą chwilę. Covenant ściskał mocno własną pierś. Nie zamierzał błagać Sundera o pomoc, ale jego serce raz za razem powtarzało: Proszę. Potrzebuję cię. – Nikt nie powinien cię zmuszać do zabicia własnej matki – odezwała się nagle Linden ze zdumiewającą pasją w głosie. Sunder zadrżał. Zaczerpnął głęboko tchu. – Nie chcę wytoczyć jej krwi. Ani waszej. Niech moi współbracia mi wybaczą. Covenantowi zawirowało z ulgi w głowie. – No to ruszajmy w drogę – powiedział, niemal nie słysząc własnych słów. 7. Marid Na moment w małym pomieszczeniu zapadła cisza. Sunder stał bez ruchu, zupełnie jakby nie potrafił zmusić własnych kości do spełnienia swego zamiaru. – Thomasie Covenant, nie zdradź mnie – wydyszał ochryple w ciemności. Nim Niedowiarek zdążył odpowiedzieć, odwrócił się i rozsunął kotarę. Covenant zobaczył na zewnątrz blask księżyca, padający na otwarty plac w centrum stonedown. – Co ze strażnikami? – zapytał cicho. – Tu ich nie ma – odparł Sunder pełnym napięcia szeptem. – Ludzi, którzy mają być wykrwawieni, zostawia się pod opieką skalennika. Ten, kto ma dokonać ofiary, winien czuwać wraz z tymi, których krew będzie wytoczona. Stonedown śpi. Covenant odgrodził się barierą od własnego wyczerpania i tonu głosu Sundera. – A poza wioską? – Tych strażników musimy ominąć. Skalennik wymknął się z chaty z ponurą miną. Linden podążyła za nim, zatrzymała się jednak u boku Covenanta. – Ufasz mu? – zapytała cicho. – Przecież on już w tej chwili żałuje swego kroku