Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Osioł? Pan sędzia dyktowałeś: "prosię". Ale to nic, ja poprawię. I poślinionym palcem pociągnął po fatalnym prosięciu, a piórem zamachnął, aby natomiast przynależytego postawić osła. Pan mandatariusz z furią poskoczył ku niemu i wyrywając mu nieszczęsny papier sprzed nosa, zgmatwał i zdarł go w tysiąc kawałków. Pan Chochelka wzruszył tylko ramionami, jak człowiek na niewinne narażony prześladowanie, i siedział spokojnie na miejscu. - Pan wtedy będziesz mandatariuszem, kiedy ja biskupem - wykrzyknął pan Gągolewski w najwyższej indygnacji. - Pan sędzia zapomina, że mam już Mandatarsprüfung [240], a co do Polizeirichtersprüfung... [241] - oponował urażony aktuariusz-poeta. Mandatariusz wzruszył ramionami i machnął ręką. - Weź pan inny papier! - krzyknął. Pan Chochelka z urzędową flegmą i powagą wziął inny półarkusz siwego papieru, ale za to z wielkim zamachem i ferworem zamaczał pióro do kwartowego kałamarza, sporządzonego z starej stłuczonej flaszki, którą wszystkoumny policjant sznurkiem obciął w zimnej wodzie. Pan mandatariusz postawił się w pozycji Cezara dyktującego listy siedmiu sekretarzom naraz. - Pisz pan - rzekł. Pan Chochelka furknął piórem w powietrzu. Pryncypał dyktował: "Wójtowi w Oparkach! Nakazuje się pod karą 25 kijów, aby Hawryłę Facułę i Kiryłę Gieregę pogodził z sobą niezwłocznie. Dominium Żwirów, dnia 26 października 1845." - Pięć! - powtórzył Chochelka z tryumfującą miną i nadstawił pióro panu sędziemu. Pan Gągolewski wziął pióro do ręki i nakreślił swoje imię z zwykłym wykrętasem i zwykłym przydatkiem niemieckich tytułów. - Hawryło! Kiryło! - zawołał teraz, obracając się ku drzwiom. Weszli obadwaj chłopi, a pan sędzia, nie patrząc nawet na nich, podał im papier złożony. - Wójtowi! - rzekł od niechcenia. Obadwaj chłopi sięgnęli po papier, ale zręczniejszy Kiryło uprzedził przeciwnika i uniósł skarb nieoceniony. A w samej rzeczy skarbem mógł się nazwać taki wyrok! Sam Salomon by go pozazdrościł! Zaledwie wynieśli się obadawaj skarżyciele, a pan sędzia, jakby umęczony dopełnianym aktem urzędowania, odetchnął z pełnej piersi i chciał wygodnie ułożyć się na sofce, kiedy wtem turkot bryczki rozległ się na ganku. - Pan Żachlewicz! - krzyknął mandatariusz uradowany i wybiegł naprzeciw gościa. Pan Chochelka z pasją podciągnął kołnierzyki. - Wytrzymajże dłużej u takiego gbura bez wychowania! - mruknął i biorąc za czapkę wymknął się za drzwi. Mandatariusz wprowadził swego gościa do kancelarii, a zaledwie zaskrzypły drzwi za Chochelką, pochwycił go za rękaw i zapytał skwapliwie: - I cóż, jak stoją interesa? - Wybornie! - Wybornie! - powtórzył mandatariusz i zatarł ręce. - Najdalej za dziesięć dni nie będzie studencika we dworze! - Czy być może! - Pojutrze zjedzie komornik. - Tutaj? - Wysłucha pierwszych zarzutów przeciwnych, czyli tak zwanej ekscepcji [242] dzisiejszego dziedzica. - A jak te zarzuty pokażą się nieważne... - Co po trzydziestu zaprzysiężonych świadectwach daje się z góry przewidzieć... - uzupełniał Żachlewicz. - Wtedy... - Pan komornik uzna testament za nieważny, a prowizorium [243] aż do dalszego rozstrzygnienia przyzna najbliższemu naturalnemu sukcesorowi. - Jaśnie wielmożnemu Zygmuntowi hrabi Żwirskiemu. - Dziedzic zaś dzisiejszy z wszelkimi pretensjami, protestami i rekursami... - An den Rechtsweg! [244] - dorzucił mandatariusz i strzepnął palce. - Amen! - zakonkludował Żachlewicz i głowę pochylił na piersi. Wtem tętent konia rozległ się przed gankiem. - Na, macie! - krzyknął mandatariusz poskakując do okna - Katylina! Żachlewicz drgnął przestraszony. - Katylina! - powtórzył mechanicznie i skwapliwie pochwycił za czapkę. - Nie chcę, aby mię tu zastał - poszepnął do mandatariusza. - Za późno! Już idzie! - zawołał mandatariusz postępując ku drzwiom. - Idzie! W samej rzeczy w sieniach dały się prędkie i głośne słyszeć kroki. Żachlewicz jak piskorz skręcił się po pokoju. - Schowam się! - szepnął. I tuż znalazł upragnione schronienie. W kącie między dwoma szafami z aktami wisiała garderoba pana Chochelki, na którą troskliwy właściciel uszył rodzaj kapy z papieru, Żachlewicz jednym susem poskoczył pod papierową zasłonę i przycupnął we dwoje pod krótkim płaszczykiem bandyckim [245], najcelniejszym artykułem garderoby pana Chochelki. Jednocześnie drzwi rozwarły się z trzaskiem, a Katylina wszedł do pokoju. Twarz jego miała swój zwykły spokojny i niedbały wyraz, tylko do owego uśmiechu szyderczego w ustach i oczach przymieszało się coś jak ukryta groźba. Mandatariusz powitał go zwykłymi ukłonami. Katylina badawczym okiem powiódł dokoła i uśmiechnął się z podwójną złośliwością. Papierowa kapa między dwoma szafami zatrzęsła się z lekka. - Pan sam jesteś, panie Gągolewski? - zapytał mandatariusza. - Sam. Katylina rzucił się na sofkę i szpicrutem poklepał po butach. - Cóż tam słychać? - zapytał znowu, a ukradkiem łypnął ku nieszczęsnej kapie papierowej. - Nic - odparł mandatariusz cokolwiek zniepokojony. - Nic zgoła nowego? - Przynajmniej ja o niczym nie wiem. Katylina zagwizdał przez zęby