Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jeśli pragniesz konfrontacji ze smokiem, droga wolna. Szczególnie że i tak zabrałaś z sobą tylko jednego wierzchowca. Odila mocno zacisnęła wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Naprawdę zamierzasz wrócić do Solanthus? - spytała, srożąc surowo brew. - Naprawdę zamierzam, Pani Rycerz. - To chyba będziesz tego potrzebował - odparła i rzuciła mu miecz. Był tak zaskoczony, taki miał mętlik w głowie, że mało nie wypuścił klingi z rąk. Odila wyminęła go, mrugając doń i spoglądając chytrze kątem oka. - Mój koń może zabrać nas oboje, Kukurydziany Chlebku. Jak sam zauważyłeś, zdałoby się pospieszyć. A, i zamknij może lepiej buzię. Jeszcze ci mucha wleci. Gerard wpatrywał się w nią w osłupieniu, potem doskoczył biegiem. - Wierzysz mi? - Teraz tak - zaznaczyła wyraźnie. - Nie chciałabym zranić twoich uczuć, Kukurydziany Chlebku, ale nie jesteś dość bystry, żeby zaimprowizować przedstawienie, jakiego byłam świadkiem. Poza tym - westchnęła od serca - twoja opowieść to straszny bełkot, po części dzięki młodym dziewięćdziesięcioletnim staruszkom, zmarłym żyjącym kenderom i gnomowi. Ktoś musiał w to uwierzyć. Nie mam mowy, żeby wyssać z palca taką historię - zerknęła na niego sponad ramienia. - A więc naprawdę masz ten list od elfickiego króla? - Chciałabyś go może przeczytać? - spytał ze słabym uśmiechem. Odila pokręciła głową. - Nie ja. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, że elry mają króla. Zresztą nie bardzo mnie to interesowało. Ale myślę sobie, że to dobrze, iż kogoś to obchodzi. Co z ciebie za wojownik, Kukurydziany Chlebku? Nie wyglądasz mi na atletycznego typa - zawiesiła pogardliwe spojrzenie na jego ramionach. - Chyba że jesteś z tych drobnych i żylastych. - Jeśli lord Tasgall w ogóle pozwoli mi walczyć - mruknął Gerard - dam słowo, że nie będę próbował uciec. Jeśli go nie przyjmą, będę pomagał przy rannych, gasił pożary czy robił cokolwiek innego, co się dla mnie znajdzie... - Myślę, że ci uwierzą - odparła. - Jak już powiedziałam, opowieści, w których są kenderzy i gnomy... Dotarli do miejsca, gdzie Odila zostawiła swojego konia. Wskoczyła na grzbiet. Spojrzała na Gerarda, Gerard spojrzał na nią. Naprawdę miał niezwykle frapujące błękitne oczy. Nigdy wcześniej nie widziała tęczówek takiej barwy, nigdy nie odwzajemniała spojrzenia tak przejrzystego i błyszczącego. Wyciągnęła ku niemu rękę. Gerard chwycił ją i pomogła mu wdrapać się na grzbiet, gdzie usiadł dość niewygodnie na końskim zadzie, tuż za nią. Kląsknęła i koń ruszył naprzód. - Obejmij mnie lepiej rękoma w pasie. Kukurydziany Chlebku - poradziła - żebyś mi się nie obalił. Gerard mocno zamknął w ramionach jej talię, przesuwając się na końskim zadzie, aż przywarł do niej całym ciałem. - Nic osobistego, lady Odilo - zaznaczył. - O ja biedulka - westchnęła żartobliwie. - A już miałam wybierać swoją suknię ślubną. - Czy ty nigdy nie bierzesz nic na poważnie? - spytał dotknięty do żywego Gerard. - Nie bardzo - odparła, zwracając ku niemu wyszczerzone w uśmiechu zęby. - Niby dlaczego miałabym, Kukurydziany Chlebku? - Na imię mam Gerard. - Wiem - odparła. - Dlaczego więc nie zwracasz się do mnie po imieniu? Wzruszyła ramionami. - Pasuje do ciebie to przezwisko, tyle. - A ja myślę, że to dlatego, że zwracanie się do mnie po imieniu czyni ze mnie osobę, a nie przedmiot żartów. Ja nie znoszę kobiet, a ty, jak widzę, nie pałasz sympatią do mężczyzn. Obydwoje zostaliśmy skrzywdzeni. Być może obydwoje obawiamy się życia bardziej jeszcze niż śmierci. Możemy podyskutować o tym później, przy dzbanie zimnego piwa. Póki co jednak, uzgodnijmy jedno - będziesz mówiła do mnie per Gerard. Albo sir Gerard, jeśli wolisz. Odila pomyślała sobie, że powinna znaleźć na to jakąś ripostę, ale żadna nie przychodziła jej do głowy, żadna przynajmniej, która byłaby zabawna. Pognała konia do galopu. - Stój! - krzyknął nagle Gerard. - Chyba coś zobaczyłem. Rycerka ściągnęła cugle. Zwierzę stanęło, dysząc ciężko, a boki wydymały się mu jak miechy. Wyłonili się zza linii drzew stojących przy brzegu, zmierzali ku otwartej przestrzeni. Przed nimi leżał trakt, który schodził w płytką dolinę i dopiero przed samym miastem wznosił się ponownie. Widziała teraz to, co zobaczył Gerard. Co powinna była zobaczyć, gdyby nie była tak cholernie zajęta zaglądaniem w błękitne oczy. Jeźdźcy. Na końskich grzbietach. Setki konnych przelewające się falą przez równinę, ciągnące od zachodu. Jechali w kawalkadzie. Ich proporce łopotały na wietrze. Na ostrzach włóczni jaśniało słońce, obijało się refleksami światła od stalowych hełmów. - Armia Czarnych Rycerzy - powiedziała Odila. - Którzy są teraz między nami a miastem - dodał Gerard. 29 Ciemiężyciel ciemiężony - Prędko, zanim nas dojrzą! - krzyknął Gerard. - Zawracaj konia. Możemy skryć się w jaskini... - Skryć się! - powtórzyła wstrząśnięta Odila, mierząc go spojrzeniem znad ramienia. Potem spojrzała na niego cieplej. - Podobasz mi się, Kukurydziany... - urwała i poprawiła się z wymuszonym uśmieszkiem - Sir Gerardzie. Każdy inny Rycerz zaraz upierałby się, żeby pognać i skrzyżować oręż. - Wyprężyła się w siodle, położyła dłoń na rękojeści miecza i oświadczyła: - Stanę i będę walczyć, choć przewaga wynosi setka do jednego. Mój honor to moje życie. Zawróciła konia i zaczęła jechać w kierunku jaskini. Teraz to Gerard wyglądał na zszokowanego. - Nie wierzysz w tę przysięgę? - A jaki jest pożytek z honoru, kiedy gryziesz ziemię? Na co to się komu zdaje? Powiem ci, na co, sir Gerardzie ciągnęła - napiszą o tobie piosenkę. Jakąś głupią, debilną śpiewkę, którą będą nucić w knajpach, a tłustym kupcom ślepia zajdą mgłą i nad kufelkiem rozczulą się nad dzielnym Rycerzem, który sam stanął przeciwko sześciu setkom. A wiesz, kto nie przyłączy się do śpiewu? Nasi towarzysze, tam, w So’anthus. Nasi przyjaciele. Rycerze, którzy nie dostaną swojej szansy, by stoczyć chwalebny bój w imię honoru. Ci, którzy muszą walczyć, by przeżyć, by chronić ludzi, którzy pokładli w nich swoje zaufanie. Zatem nasze miecze to tylko dwa ostrza, a dwa ostrza nie czynią żadnej różnicy. A co, gdyby każdy z tych Solamnijskich Rycerzy zdecydował, że ruszy na pole bitwy i wyzwie na chwalebny pojedynek sześciuset wrogów? Co stałoby się z chłopami, którzy uciekli pod rycerskie skrzydła, szukając ochrony? Czy oni też zginą chwalebnie czy może raczej skończą na grocie włóczni jakiegoś żołdaka? Jaki los będzie czekał tłustych kupców? Czy w chwalebny sposób złożą swoje życie, czy może zostaną zmuszeni do patrzenia, jak wojacy z nieprzyjacielskiej armii gwałcą ich żony i córki, palą sklepy po same fundamenty? Według mnie to jest tak, sir Gerardzie - składaliśmy przysięgę chronienia tych ludzi