Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Propozycja była całkiem nierozsądna. Las ciemniał coraz bardziej. Frank mógł zabłądzić. — Daj spokój, Frank — powiedziałem. — To ja odkryłem przed kilku dniami ten ślad po ognisku. Wody w pobliżu nie znalazłem. Tam dalej — machnąłem ręką — znajduje się nieco podmokła łączka. Pewnie kiedyś była jeziorkiem, lecz obecnie nie wyciśniesz z niej nawet kropli wilgoci. — A jednak spróbuję. — Daj spokój! — powtórzyłem. — Jutro dotrzemy do rzeczki — zapewnił Karol. — Będziesz miał wody po dziurki w nosie. — A jednak spróbuję — uparł się Frank. Opróżnił kociołek z mięsa i ruszył we wskazanym przeze mnie kierunku. — Ale uparciuch! — rzekłem do Karola. — Trzeba było go zatrzymać. — Niby w jaki sposób? Stoczyć z nim walkę i skrępować? Nie ma o czym mówić. Frank nie jest dzieckiem i odpowiada za swoje czyny. Jeśli zabłądzi, będzie miał nauczkę. Rozpalmy ognisko, łatwiej nas odszuka. Jąłem gromadzić chrust i obłamywać niżej rosnące gałązki, co w sumie było żmudną robotą. Ponieważ Karol przyłożył się do dzieła, zgromadziliśmy stos mogący wystarczyć na krótką wiosenną noc. Wkrótce znikły cienie padające od drzew, widoczność zmalała do kilku zaledwie kroków. Sięgnąłem po zapałki i żółtoczerwony płomień buchnął ze środka ogniska. Nieco już podpieczone uprzednio kawałki mięsa nadzialiśmy na patyki i ostrożnie trzymaliśmy nad malutkim płomieniem. Zaczynało apetycznie pachnieć, lecz gdy spróbowałem je ugryźć, okazało się twarde jak kamień. Przy pomocy noża odciąłem kawałek. Smakował nie lepiej od trocin. — Coś się tak skrzywił? — Spróbuj — odparłem. Ugryzł kęs i żuł go bardzo długo. — Nasze pieczyste wyschło na wiór. A jednak musimy jeść. Jutro czeka nas długi marsz. — Przydałaby się kapinka wody do popicia — westchnąłem. — Pewnie... Westchnąłem po raz drugi i poświęciłem się pracowitemu gryzieniu i żuciu mięsa twardego jak podeszwa. Rozbolały mnie szczęki. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się z takim mozołem spożywać tak niesmacznej wieczerzy. Milczeliśmy nasłuchując, czy Frank nie nadchodzi. Las ucichł, ptaki umilkły, zamarł przedwieczorny wiatr. — Gdzież on się podział? — zdenerwowałem się. — Musimy chyba pójść w kierunku łączki. — Jesteś bardzo zmęczony, Janie. Ja pójdę. Podniósł się energicznie, tak jakby nie miał za sobą całodniowego marszu. Zostałem sam, z wyschniętym gardłem i obrzydliwym posmakiem... trocin. Z dłonią na winczesterze zamieniłem się w słuch. Polanka, jak już wspomniałem, znajdowała się całkiem blisko, lecz w puszczy zawsze może zdarzyć się coś nieprzewidzianego. Zwłaszcza nocą. Nie mam tu na myśli drapieżników żerujących o tej porze ani duchów zaginionych wędrowców, o których bajają starzy traperzy. Nie o to mi chodzi. Opowiadał mi kiedyś pewien doświadczony łowca skórek, jak zbłądził wracając o szarówce do swego domku w lesie. „Początkowo — mówił — sam nie mogłem w to uwierzyć. Przecież, u licha, chodziłem tym szlakiem od kilku miesięcy! A droga wciąż się dziwnie wydłużała. Wreszcie, zdesperowany, siadłem pod drzewem i tak dotrwałem do świtu. I co się wówczas okazało? Ano to, że znajdowałem się nie dalej niż o sto kroków od mojego blokhauzu! Jak to mogło się przytrafić? Zbadałem własne ślady. Wynikało z nich, że krążyłem, i to wielokrotnie, wokół własnego domu. Zaiste, jakiś diabeł starał się wyprowadzić mnie na manowce". Nigdy nie zapomniałem tej opowieści. Nawet idąc otwartą przestrzenią należy co pewien czas sprawdzić, czy trzymamy się właściwego kierunku. Najczęściej czyni się to niejako automatycznie. Dostrzegamy przydrożne znajome drzewa, kępę krzaków lub szczyt pobliskiego domostwa. Lecz tam gdzie wzrok nie może napotkać żadnego drogowskazu, na prerii bezkresnej niczym morze, jakże łatwo zbłądzić! A tym bardziej w puszczy. Opowiadający o swej przygodzie traper, pewien drogi, którą szedł, nie zwracał uwagi na otoczenie. To wystarczyło, by zboczył z właściwego kierunku. Nie wiedział lub zapomniał o tym, że każdy maszerujący człowiek prawą nogą daje nieco dłuższy krok niż lewą. Mimo woli skręca więc w lewo. Jeśli nie skoryguje tego błędu, zdarzyć się może, że zamiast dojść do celu, zatoczy wokół niego wielkie koło. Coś podobnego mogło się przydarzyć Bennetowi. Mój wzrok sięgał teraz tak daleko, jak daleko płomień ogniska rozświetlał mrok nocy. Towarzysze nie wracali. Cierpliwie dorzucałem więc do ognia coraz więcej gałęzi, co nie było zgodne z traperskim zwyczajem. Lecz jeśli zgubili drogę w ciemności, tylko w ten sposób mogłem im pomóc. „Może by ich poszukać" — pomyślałem, ale myśl tę natychmiast odrzuciłem. Byłby to postępek głupca. Przecież równie dobrze sam mogłem zabłądzić. Pozostało więc jedynie czekać, choćby do świtu. Wezbrała we mnie złość na Benneta. Co za głupi pomysł szukać wody po nocy! I to w miejscu, gdzie na pewno jej nie ma. Kiedy tak zżymałem się bezsensownie, usłyszałem w pobliżu cichy, lecz wyraźny trzask. Po chwili powtórzył się. Może to jakieś zwierzę, może wraca Karol lub Bennet? A może... tajemniczy wędrowiec? Pamiętny na przygodę Franka Benneta odsunąłem się od ogniska w cień nocy. Moja przezorność okazała się zbyteczna, bo po chwili dojrzałem Karola i Franka dźwigającego oburącz nasz kociołek. — Nareszcie! — wyszedłem z cienia. — Doktorze — zachichotał weterynarz — mam wodę! Nie podzieliłem jego entuzjazmu. — Myślałem, żeście przepadli z kretesem — burknąłem. — To był wariacki pomysł. — Przestań się dąsać, Janie — skarcił mnie Karol. — Przecież jesteśmy. Zdrowi i cali. — Bardzo się niepokoiłem. — I dlatego wyszedłeś nam naprzeciw? Gdybyś jeszcze przeszedł ze sto kroków, spotkalibyśmy się w połowie drogi. Zaniemówiłem ze zdumienia. — Dokopałem się źródła, będzie kawa! — rozradowany i dumny ze swego wyczynu, weterynarz postawił kociołek przy ogniu. Pominąłem jego słowa milczeniem, bo co innego mnie zainteresowało. — Jak to, Karolu? Twierdzisz, że widzieliście mnie w lesie? — Ciebie nie, lecz twoją pochodnię. — Moją pochodnię?... — wyjąkałem. — Oczywiście, i to jej błysk skierował nas na właściwą stronę, bo skręciliśmy zbytnio w prawo. — Więc daję wam uroczyste słowo, że nawet na minutę nie opuściłem ogniska. A może to był jakiś świecący owad lub spróchniałe drzewo? — Zobaczyliśmy migotliwe światełko na wysokości głowy człowieka. Nie mógł to być ani blask próchna, ani świetlika. Wyglądało jak płomyk smolnej gałęzi. Sądziłem, że to ty dajesz nam znak. Przyspieszyliśmy kroku, a wówczas światełko zgasło. Trochę mnie to zdziwiło, ale doszedłem do wniosku, że pewnie penetrujesz pobliże naszego biwaku i skręciłeś w bok. — Nigdzie nie skręcałem, bo nigdzie nie chodziłem