Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Z wyciągniętymi do przodu rękami i głową zsuwa się Prokop do boksu Whirlwinda. Zeskakuje i oto jest już tutaj, obszarpany wprawdzie, ale cały. Zdyszany usiłuje się uśmiechnąć. — Cicho — szepcze przestraszona księżniczka, za drzwiami bowiem jest koniuszy. W jednej chwili jej ramiona otaczają mu szyję. — Prokopokopak! Wskazał na okienko: — Tędy i uciekać. — Dokąd? — Do domku odźwiernego. — Głuptasie. Ilu was tam jest? — Trzech. — No widzisz, to przecież nie ma sensu. Gładzi go po twarzy. — Nie przejmuj się. Prokop szuka w myśli gorączkowo jakiegoś innego sposobu porwania jej, ale tutaj panuje półmrok, a koński zapach dziwnie jakoś podnieca; oczy im zaświeciły, a usta złączyły się w długim, pełnym pożądania pocałunku. W jednej chwili wytrzeźwiała i cofnęła się, ciężko oddychając. — Odejdź! Odejdź! Stali naprzeciw siebie, drżąc na całym ciele. Czuli, że namiętność, która ich ogarnia, nie jest czysta. Odwrócił się i wyłamał szczebel z drabiny. Dopiero to pomogło mu jakoś się opanować. Obrócił się do niej. Zobaczył, że pogryzła i podarła na strzępy swoją chusteczkę. Gwałtownie przycisnęła ją do ust i bez słowa podała mu w nagrodę czy też na pamiątkę. On zaś ucałował miejsce na swoim ramieniu, gdzie przed chwilą spoczywała jej drżąca ręka. Nigdy jeszcze nie kochali się tak szaleńczo jak w tej właśnie chwili, kiedy nie mogli przemówić słowa i bali się siebie dotknąć. Na dworze zaskrzypiały w piasku czyjeś kroki. Na skinienie księżniczki Prokop wspiął się po drabinie, uchwycił się jakichś haków u stropu i nogami w przód wyskoczył przez okienko. Kiedy spadł na ziemię, Krafft rzucił mu się z radości na szyję. — Poprzecinał pan koniom ścięgna, co? — wyszeptał krwiożerczo. Uważał to najwidoczniej za całkowicie usprawiedliwiony krok wojenny. Prokop szedł w milczeniu w stronę wartowni; nurtował go niepokój o Holza. Już z daleka objawiła mu się straszna rzeczywistość. Dwóch drabów stało przy furtce, ogrodnik zacierał w skopanym piasku ślady walki, okratowane drzwi były otwarte, a Holz zniknął. Jeden z dwóch drabów miał rękę owiązaną chusteczką, widocznie Holz go pogryzł. Prokop, chmurny i milczący, zawrócił do parku. Doktor Krafft przypuszczał, że wódz jego knuje nowy plan wojenny, i nie przeszkadzał mu. Prokop tymczasem z ciężkim westchnieniem siadł na pniu i całkowicie pogrążył się w oglądaniu jakichś podartych koronkowych szmatek. Na ścieżce ukazał się robotnik pchający przed sobą taczki ze zmiecionymi liśćmi. Krafft, tknięty podejrzeniem, rzucił się na niego i stłukł go na kwaśne jabłko. Zgubił przy tym binokle i nie mógł ich znaleźć. Jako łup zabrał więc taczki pozostawione na polu bitwy i pospieszył z nimi do swego dowódcy. — Uciekł — zameldował, a jego oczy krótkowidza płonęły zwycięsko. Prokop mruknął tylko i dalej miętosił w palcach coś białego, miękkiego i zwiewnego. Krafft zajął się oglądaniem taczek, nie wiedział bowiem, do czego takie trofeum może się przydać. W końcu wpadło mu do głowy, żeby obrócić je dnem do góry, i twarz jego rozpromieniła się. — Można na tym siedzieć! Prokop wstał i skierował się w stronę jeziora. Krafft ruszył za nim, zabrawszy z sobą taczki do transportu ewentualnych rannych. Zajęli pływalnię ustawioną na wodzie na palach. Prokop obszedł kabiny. Największa należała do księżniczki, zostało tam jeszcze lusterko i grzebień z paroma wyrwanymi włosami, kilka szpilek do włosów, włochaty płaszcz kąpielowy i sandałki, drobiazgi intymne i opuszczone. Zagrodził Krafftowi wejście i obsadził nim męską kabinę po drugiej stronie. Krafft promieniał. Mieli teraz nawet swoją flotę złożoną z dwóch kajaków, łodzi wyścigowej i pękatej łódki, która miała pełnić rolę pancernika wojennego. Prokop długo i w milczeniu przechadzał się po pomoście pływalni nad szarym jeziorem; potem zniknął w kabinie księżniczki, usiadł na jej leżaku, wziął w ręce włochaty płaszcz i wtulił w niego twarz. Dr Krafft, który, mimo swego niewiarygodnego wprost braku zmysłu obserwacji, miał pewne pojęcie o tajemnicy Prokopa, uszanował jego uczucia. Poruszał się na palcach, garnuszkiem wylewał wodę z pękatej łodzi wojennej i szukał odpowiednich wioseł. Odkrył w sobie wielki talent bojownika. Odważył się wyjść na brzeg i naznosił do pływalni kamieni wszelkiego kalibru, aż do dziesięciokilowych głazów wyrwanych z grobli. Następnie jął — deska po desce — burzyć mostek łączący ląd z pomostem pływalni. W końcu już jedynie dwie gołe belki łączyły ich z suchym gruntem. Wyrwane deski dostarczyły materiału do zatarasowania wejścia, a poza tym drogocennych zardzewiałych gwoździ, które powbijał w pióra wioseł, ostrzami na zewnątrz. Powstała w ten sposób broń straszliwa i zaiste mordercza