Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ludzie zaś, którzy nie śnią, a przynajmniej nie pamiętają sennych wizji po przebudzeniu są w pewien sposób upośledzeni. Bądź co bądź jedyną wymierną nagrodą za przeżyty koszmar jest przebudzenie się ze świadomością, iż był to tylko sen. Stu uśmiechnął się. - Niestety ostatnio zaczął nawiedzać mnie wyjątkowo upiorny koszmar. Powraca, jak sen o zgniataniu przez podnośnik, ale w porównaniu z nim, ten ostatni jest zgoła przyjemny. Nie przypomina żadnego snu, jaki miałem kiedykolwiek, ale w pewnym sensie jest jak one wszystkie razem wzięte. Zupełnie jakby... był sumą wszystkich moich sennych koszmarów. Budzę się potem w fatalnym stanie, jakby to, czego doświadczyłem nie było snem, lecz jakąś wizją. Wiem, że to musi brzmieć idiotycznie. - Co widzisz w tym śnie? - Mężczyznę - odrzekł półgłosem Bateman. - A przynajmniej wydaje mi się, że to jest człowiek. Stoi na dachu wysokiego budynku, czy może raczej na szczycie skały. Cokolwiek to jest, jest tak wysokie, że podstawa niknie pośród mgieł, tysiące mil poniżej. Nadchodzi zmierzch, lecz ten mężczyzna patrzy w przeciwnym kierunku, na wschód. Czasami wydaje się jakby miał na sobie dżinsowe spodnie i bluzę, zwykle jednak widzę go ubranego w powłóczystą szatę z kapturem. Nigdy nie udało mi się dojrzeć jego twarzy. Widziałem tylko jego oczy. Były czerwone. Co więcej, odniosłem wrażenie, że on mnie szuka i że prędzej czy później odnajdzie mnie, lub też ja będę zmuszony udać się do niego... i że przypłacę to życiem. Wtedy chce mi się krzyczeć i... - urwał z lekkim, pełnym zakłopotania wzruszeniem ramion. - I budzisz się? - Tak. Obaj patrzyli na zbliżającego się Kojaka. Bateman pieszczotliwie poklepał psa po grzbiecie, podczas gdy Kojak opuściwszy łeb wymiótł z aluminiowej miski resztki placka. - Cóż... przypuszczam, że to tylko zły sen - mruknął Bateman. Wstał i skrzywił się, gdy strzeliło mu głośno w obu kolanach. - Podejrzewam, że psychoanalityk odkryłby w moim śnie wyraz podświadomego lęku przed jakimś przywódcą lub przywódcami, którzy rozpoczną cały ten cyrk od początku. A może strach przed technologią w ogóle. Bo wierzę, że wszystkie nowe społeczności, kiedy już powstaną (przynajmniej w świecie Zachodu), będą opierać się przede wszystkim na technologii. Szkoda, nie musiało tak być, teraz jednak nie mamy innego wyboru. Ci ludzie nie będą pamiętać (lub nie będą CHCIELI pamiętać) stanu, do jakiego doprowadziliśmy tę planetę. Brudnej wody w rzekach, uszkodzonej powłoki ozonowej, bomby atomowej, skażenia atmosfery. Będą jedynie pamiętać, że kiedyś mogli ogrzewać się do woli w mroźne, zimowe noce i nie kosztowało ich to wiele wysiłku. Ale widzisz, spośród innych moich ułomności, jestem również ludytą. A ten sen... ten koszmar, Stu... on na mnie żeruje. Stu nie odezwał się słowem. - Chyba pora mi już wracać - rzekł pospiesznie Bateman. - Jestem lekko pijany, a wszystko wskazuje, że dziś po południu lunie jak z cebra. Przeszedł na drugi koniec polany i zaczął coś tam zbierać. Po chwili wrócił, pchając przed sobą taczkę. Obniżył stołek do maksimum, włożył na taczkę, położył obok paletę, chłodziarkę i na wierzch swój kiczowaty landszaft. - Pchałeś ją taki kawał drogi? - zapytał Stu. - Pchałem, dopóki nie ujrzałem czegoś, co zapragnąłem namalować. Każdego dnia wybieram inne miejsce. To dobre ćwiczenie. Skoro zmierzasz na wschód, może wdepniesz do Woodsville i spędzisz noc u mnie? Możemy pchać taczkę na zmianę, a w strumieniu chłodzi się jeszcze jeden sześciopak piwa. Nie będzie się nam nudziło po drodze. - Zgoda - rzekł krótko Stu. - Świetnie. Ja pewnie będę przez całą drogę nawijał. Masz przed sobą Profesora Gadułę, Teksańczyku. Kiedy zacznę cię nudzić, każ mi się po prostu zamknąć. Nie obrażę się. - Lubię słuchać - odparł Stu. - Zatem jesteś jednym z wybrańców Boga. Chodźmy. I ruszyli wzdłuż US 302, jeden pchał taczkę, a drugi popijał piwo. Niezależnie od wykonywanej akurat czynności Bateman gadał jak najęty, prowadząc nie kończący się monolog i nad wyraz płynnie przeskakując z tematu na temat. Kojak biegł obok nich. Stu przez pewien czas słuchał wywodów Batemana, lecz w końcu skoncentrował się na własnych rozważaniach. Zaniepokoiła go przedstawiona przez Batemana wizja dziesiątek niewielkich enklaw, w których miały zgromadzić się niedobitki ludności, w tym także militarystów i potencjalnych samozwańczych dyktatorów w kraju, gdzie niemal na każdym kroku, jak na rozrzucone przez dziecko klocki można się było teraz natknąć na przeróżne rodzaje broni, narzędzia ostatecznej zagłady. Może to dziwne, lecz w myślach Stu raz po raz wracał do snu Glena Batemana. Człowiek bez twarzy, stojący na szczycie wysokiego budynku - lub może skały, człowiek o czerwonych oczach, odwrócony plecami do kuli zachodzącego słońca i z niepokojem patrzący ku wschodowi. Obudził się przed północą, zlany zimnym potem. Bał się, że przez sen mógł zacząć krzyczeć. Z sąsiedniego pokoju jednak dochodził powolny, regularny szept oddechu śpiącego Batemana, a w korytarzu, z łbem złożonym na przednich łapach drzemał spokojnie Kojak. W blasku srebrzystej, księżycowej poświaty wszystko wydawało się tak jasne, że nabierało wręcz surrealistycznego aspektu. Po przebudzeniu Stu podparł się na łokciach, teraz zaś znów położył się na wilgotnym od potu prześcieradle i choć zakrył oczy ręką, nie chcąc przypomnieć sobie tego, co mu się przyśniło, nic nie mógł na to poradzić. Znowu był w Stovington. Elder nie żył. Wszyscy byli martwi. Cały kompleks zmienił się w ogromny, rozbrzmiewający posępnymi echami grobowiec. Prócz niego nie było tam nikogo żywego, a on nie umiał się stamtąd wydostać. Nie potrafił znaleźć wyjścia. Początkowo usiłował zapanować nad ogarniającą go paniką. “Nie biegnij, idź” - powtarzał sobie raz po raz, lecz wkrótce mimo tych ostrzeżeń zacznie biec ile sił w nogach przed siebie