Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Rzuci siê czy nie. Na przyk³ad w ramiona nadje¿d¿aj¹cego z ha³asem "Portowca". Peron zachêca³, trupie jarzeniówki. Jeszcze nie teraz. Wraca³em z imprezy, Wszystko bola³o, ka¿dy nerw. Nie potrafiê ze spokojem przyjmowaæ po³ajanek kolegów po, mniejsza z tym. Za póŸno, ¿eby siê wycofaæ z gry. Patrzy³em jak zahipnotyzowany na wróbla, który obskakiwa³ m³ode, zielone gówno, upatrzywszy sobie jak¹œ pestkê. Taniec tego kole¿ki podsuwa³ tani¹ alegoriê w³asnej osoby i jej wysi³ków, ¿eby coœ znaczyæ. Chc¹c wyjœæ z gówna nieoznaczonoœci, wchodzi siê w jeszcze wiêksze gówno. G³ównie zawiœci. Sk¹d mia³em wiedzieæ. Paru facetów z tej bran¿y kocham na potêgê. Dziêki nim chce siê ¿yæ. Pozosta³ym brakuje elementarnej wra¿liwoœci, umiejêtnoœci ws³uchania siê w cudzy tekst. Miel¹ ozorami z nawyku, z wyrachowania, ju¿ z za³o¿enia chc¹ zraniæ. I rani¹. Kiedyœ im dopierdolê. Wezm¹ w troki te swoje grube dupska, zwin¹ ¿agle. Myœla³em nawet o bombie. Znajomek z przodka ofiarowa³ siê dostarczyæ parê lasek dynamitu. Nic bêdê wyjaœnia³, co to jest przodek. Mam kilku kumpli z podstawówki na tym odcinku, w klasie robotniczej zagrzebanej w ziemi, wysuniêtej do przodu. Na szczêœcie czytaj¹ tylko Whartona. Nie przepadam za opowiadaniem prostym ludziom, o co mi naprawdê chodzi³o. Zawsze o coœ chodzi. I mo¿na zrozumieæ, wysi³ek nie jest nawet taki du¿y. Ludzie boj¹ siê w³asnych odkryæ, czekaj¹, a¿ im ktoœ podsunie formu³kê. 44 Jest panienka na oku. Przedzia³ pusty. Poci¹g ³adnie podrzuca jej nieregularnymi piersiami. Obserwujê, jak œpi. Obna¿a dzi¹s³a i s³ychaæ powarkiwanie. Chcia³bym zasn¹æ. Ból po imprezie literackiej mija z ka¿dym kilometrem. W ciemnoœci miga tablica informuj¹ca, ¿e po¿egnaliœmy siê z województwem warszawskim. £ódzkie mo¿e byæ. Nie znam tu nikogo. Nikt nie bêdzie klepa³ po plecach, ¿ebym napisa³ pozytywn¹ recenzjê w zamian za to, ¿e nie przypieprzy siê do mojej najnowszej ksi¹¿ki. A pisz sobie, co chcesz, doktorku, ju¿ widzê, jak twoje u³o¿one w ciup usteczka wymawiaj¹ s³owo "skowyt", ju¿ czujê w powietrzu szlachetne i wyperfumowane obrzydzenie. IdŸ, cymbale, popraw sobie na stronie krawatkê, bo zgromadzone tu niewiasty maj¹ ciê za buca! No i tak to by³o, poci¹g siê nieŸle wpasowywa³ w œwie¿o poznane miêso nocy, œwista³o za oknem wydrwione powietrze, a ja przeprasza³em w myœlach Mariê, ¿e patrzê na tê rubensowsk¹ zjawê rozwalon¹ na ³awce. Niczego nie czu³em. Nawet œlina nie uderzy³a do ust. Przygl¹da³em siê m³odej, wypiêtej, pochrapuj¹cej kobiecie i myœla³em, ¿e mo¿e tak wygl¹da³aby moja siostra, gdyby w dzieciñstwie nie po³knê³a kilku gwoŸdzi. Siostra! Kocha³aby mnie siostra, kocha³bym siostrê. Niepojête. Strata nie do odrobienia. Niejedna panna p³aka³a, ¿e jej kochanek szed³ do cywila, a jej siê dziecko zosta³o, wkraczaj¹ do akcji goœcie z ra¿¹co ilustrowanymi chustami o nieludzko wytrzeszczonych czaszeczkach pomponów na ramionach, nie znaj¹ Castanedy ani Eliadego - on to by dopiero zinterpretowa³ ich rytualizm - i obawiam siê, ¿e zupe³nie maj¹ za nic Levi-Straussa. £ódŸ Kaliska jak dobra matka, chocia¿ œliska (witaj deszczyku majowy), wypuszcza ze swych objêæ œmierdz¹cych jabolem, zanosz¹cych siê œpiewnym ³kaniem ch³opaków, którzy w liczbie siedmiu usi³uj¹ wejœæ do przedzia³u, ¿eby z wolna wymazywaæ z kory traumê, jak¹ im uczyni³a Armia, kochanka. Wreszcie coœ ich cofa. Nie wiem, mo¿e niechêæ przebudzonej nagle dziewczyny, czy œpi¹c¹ mo¿na zbudziæ grzecznie, ni chuja, mruczy chudy, wysoki, mocno ry¿y i porywa swoj¹ bandê w stronê warsu. W którym normalnym kraju zomowiec zarabia piêtnaœcie, a nauczyciel piêæ: towarzysz, który dosiad³, ma g³os Kuronia, skórzan¹ kurtkê z demobilu. Zaczyna opowiadaæ i nie koñczy. Znów zaczyna. O rendez-vous Havla z mistrzyni¹ sportu. By³ œwiadkiem. Proszê sobie wyobraziæ, zamkn¹æ oczy, jesteœmy w G³ogówku, depczemy trociny, którymi wysypano pod³ogê w remizie, fagoty gutisz, klarnety gutisz, no to achtung, aj, cwaj, draj, jeszcze Polska nie zgineee³a, póki. Przecie¿ pamiêtam towarzysza Józefa Bycha, jak jeŸdzi³ niebieskim zaporo¿cem na talony, przejecha³ mi kurê w wiosce Mamuty, w której wówczas mieszka³em, a teraz wielki opozycjonista. Pabianice, muszê wysiadaæ, nie zd¹¿y³em wszystkiego. Zasalutowa³ zabawnie, pomacha³ z peronu na po¿egnanie. Rozwia³ siê, a 45 panienka ni st¹d, ni zow¹d o znikomoœci, ¿e sto lat to tylko trzydzieœci szeœæ tysiêcy dni. Rzeczywiœcie przer¹bane. Wysiad³em, licz¹c, ¿e nikt mnie nie rozpozna i nie zacznie dziêkowaæ, przepraszaæ lub groziæ. Na bia³ej tablicy du¿e polecenie, skierowane do mnie. B³¹d. Powinno byæ Ka-li¿. Chodzi³em uliczkami, notuj¹c w pamiêci woñ kiszonej kapusty, najbardziej dojmuj¹c¹ w Europie Œrodkowej. Nie mia³em co lizaæ. Ten zapach podnieca³, ale nie do tego stopnia. Wymar³e ulice. Dwunasta trzynaœcie. Pieprzy siê na niebie, a potem lu. Rzeczy ju¿ s¹ mokre. Wstêpujê, proszê o frytki i kie³baskê. Grzebiê w kieszeni, mózg podsuwa obrazy. Prosi o drobne. Lasy paruj¹, czyjaœ noga nadziewa siê na zardzewia³y drut. Dziecko nie ma alibi. Bu³ka z gor¹c¹ parówk¹ w œrodku przed chwil¹ tu by³a. Spe³niam idea³ dawnych Francuzów, jestem szalony i notujê na gor¹co. Wszystkie kobiety zwar³y nogi, rozpocz¹³ siê marsz z³owrogi: od ty³u nadszed³ ten m³odszy, sk³onny by³ wybaczyæ brak biletu