Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
A gdyby rzeczywiście spotkał przypadkowo dziewczynę, która została wyrzucona z samochodu przez dwóch facetów – półnaga i wściekła? Trude zamknęła oczy i zaczęła intensywnie szperać w pamięci, usiłując ze wszystkich sił przywołać jego obraz tamtego niedzielnego poranka, kiedy zginęła Marlene Jensen. Mówiąc ściśle, ów obraz był zawsze taki sam, niezmienny od lat – skórzany pasek wokół talii, koszula w kratę, dresy wybrudzone na kolanach i u dołu trawą i błotem, kieszenie pełne kamieni, kawałków szkła, chrabąszczy i grudek ziemi. Grzebała w pamięci, ale inne plamy i znaleziska nie przychodziły jej do głowy. Trude była przekonana, że tamtego poranka nie było krwi, gdyby była, wówczas z całą pewnością zwróciłaby na nią uwagę. Zawsze to robiła. Widok krwi nie był dla niej niczym niezwykłym, kiedy wracał do domu ze swoich wypraw, za każdym razem musiała szukać na jego ciele świeżych ran – i nigdy ich jeszcze nie przeoczyła. Bała się, żeby ich nie zainfekował, kiedy następnym razem będzie się tarzał w błocie. Tężec, Trude miała przed nim taki sam respekt jak przed zapaleniem płuc. We wtorek jego koszula była wilgotna, kiedy zjawił się na śniadaniu, to natychmiast rzuciło się jej w oczy. A jego spodnie wyglądały tak, jak gdyby skakał po kałużach błota. Uwalane w czarnej mazi po same kolana. Dziwne, od tygodni nie padało. Gdzie teraz można jeszcze znaleźć kałuże? Zastanawiając się nad tym wszystkim, zmieniła pościel na jego łóżku, a potem jeszcze raz podeszła do okna. Nareszcie go zobaczyła. Zbliżał się od strony rozpadliska, biegnąc na przełaj przez buraki Bruna Kleu, ale był jeszcze daleko. Przy każdym kroku wymachiwał rękami, które wydawały się trochę za długie. Lekko pochylił głowę, wysunął ją do przodu i obszukiwał oczami ziemię. Zawsze tak robił, jakby spodziewał się znaleźć tam jakieś cudowności. Dwa razy schylił się i coś podniósł. Za pierwszym razem schował swoje znalezisko do kieszeni spodni. Za drugim nie wydało mu się dostatecznie cenne. Przez chwilę obracał je w palcach, przyglądał mu się z uwagą, a potem upuścił na ziemię. Podniósł głowę i wtedy – chociaż był jeszcze daleko – zobaczył ją stojącą w oknie, wyrzucił ramiona w powietrze, podskoczył radośnie i puścił się łagodnym kłusem w stronę domu. Zanim wszedł przez piwnicę, Trude zdążyła nakryć do stołu. Umyła mu ręce i twarz. Kiedy smarowała grube pajdy chleba, pogrzebał w kieszeniach spodni z poważną miną, położył na stole trzy główki stokrotek, wyszczerzył do niej zęby i skinął zapraszająco. „To dla mnie?” – zapytała Trude. Przytaknął. „Śliczne – powiedziała Trude. – Naprawdę bardzo się cieszę”. Ugryzł kawałek chleba i ponownie sięgnął do kieszeni. Tym razem położył przed nią kilka drobnych rzeczy, Trude przyjrzała się im z bliska, rozpoznała czaszkę i kręgosłup myszy polnej. „Czy to też dla mnie?” – zapytała, lekko się krzywiąc. Potrząsnął głową, szukał dalej w kieszeni i wreszcie wyciągnął ładnie ubarwiony kamyk. Położył go obok stokrotek, zebrał mysie kosteczki i schował je z powrotem do kieszeni spodni. Zaraz po śniadaniu wyniósł się do swojego pokoju. Trude przez chwilę słyszała, jak biega tu i tam, domyśliła się, że szuka pewnej kryjówki dla swojego nowego skarbu – resztek myszy polnej. Ze spiżarni znowu znikł jeden wek. Krótko po dziesiątej zadzwonił telefon. To była Baerbel. Cztery lata temu wyszła za mąż za Uwe von Burga i teraz była wreszcie w ciąży. Baerbel się bała, Trude o tym wiedziała. Młodsza córka zrobiła wszystkie możliwe testy, żeby mieć pewność, że urodzi zdrowe dziecko. Tym razem jednak nie rozmawiały o jej ciąży, Baerbel chciała tylko zawiadomić matkę, że w niedzielę przyjeżdża Anita. Anita od lat mieszkała w Kolonii. Zrobiła doktorat z prawa, pracowała w wielkiej firmie ubezpieczeniowej i nosiła głowę jeszcze wyżej niż w młodych latach. Pani doktor niezwykle rzadko przypominała sobie, że kiedyś miała rodzinę. A kiedy sobie przypomniała, wówczas wpadała na kilka godzin w sobotę po południu wyłącznie do swojej siostry i wyłącznie na kawę. Czasem dawała się namówić na kawałek tortu z jeżynami – ale, bardzo proszę, bez bitej śmietany. Ze względu na figurę. I ze względu na figurę oczywiście żadnych dzieci. Z lękiem przed skazą genetyczną nie miało to rzekomo nic wspólnego