Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Na małym wybrukowanym podwórku napotkali otyłego człowieka z kępami faworytów na twarzy i pękiem kluczy w dłoni. — O cóż tam znowu chodzi? — zapytał niedbale ów człowiek. — Mały złodziej chustek — odrzekł policjant, który miał Oliwera pod opieką. — A pan jest stroną okradzioną? — zapytał człowiek z kluczami. — Owszem — odparł starszy pan — ale nie jestem pewien, czy to rzeczywiście ten chłopiec ukradł moją chustkę. Ja... wolałbym umorzyć całą sprawę. — Teraz już musi iść przed sędziego, proszę pana — odrzekł tamten. — Jego wysokość będzie wolny za minutę. No, młody obwiesiu! Było to zaproszenie dla Oliwera, aby wszedł we drzwi, które tamten tymczasem otworzył, a które wiodły do kamiennej celi. Tu przeszukano go, a nie znalazłszy przy nim nic, zamknięto. Pod względem kształtu i wielkości cela ta przypominała kanał ściekowy, tylko nie była tak widna. Brudna była okropnie, gdyż był to ranek poniedziałkowy, a od soboty wieczór lokatorami jej było sześcioro pijanych, których teraz zamknięto gdzie indziej. Ale to mało. W naszych komisariatach zamyka się co wieczór, pod najbardziej błahymi zarzutami — słowo to warto zapamiętać — mężczyzn i kobiety w norach, w porównaniu z którymi cele więzienia w Newgate, gdzie więzi się, sądzi i skazuje na śmierć najpotworniejszych przestępców, są istnymi pałacami. Ktokolwiek o tym wątpi, niech porówna jedne z drugimi. Gdy klucz zazgrzytał w zamku, stary pan przybrał minę prawie równie żałosną jak Oliwer. Z westchnieniem zwrócił oczy na książkę, niewinną przyczynę całego zamieszania. — Jest coś w twarzy tego chłopca — rzekł stary pan do siebie, oddalając się zwolna i w zamyśleniu stukając się po brodzie okładką książki — coś, co mnie wzrusza i zaciekawia zarazem. Czy możliwe, aby był niewinny? Na to zdawałby się wskazywać jego wygląd. Ale, ale! — wykrzyknął starszy pan, zatrzymał się nagle i wlepił oczy w niebo. — Boże drogi! Gdzież to ja widziałem kogoś, kto miał takie samo spojrzenie jak on? Stary pan podumał chwil kilka, po czym z tym samym wciąż wyrazem zamyślenia wszedł do poczekalni od podwórka i tam, usadowiwszy się w kącie, przywołał przed oczy duszy wielką galerię twarzy, które od wielu lat przesłaniała gęsta, ciemna zasłona. — Nie — rzekł starszy pan potrząsając głową — to musi być urojenie. Jeszcze raz przeszedł w pamięci wszystkie twarze. Gdy już raz przywołał je przed oczy, nie łatwo było zawiesić ponownie całun, który tak długo je ukrywał. Z tłumu wyzierały natrętne twarze przyjaciół i wrogów, i tych, którzy byli dlań prawie zupełnie obcy; twarze młodych, kwitnących dziewcząt, które dziś były już staruszkami; twarze, które grób w sobie zamknął i zniekształcił, lecz które duch, większą obdarzony potęgą, stroił wciąż jeszcze w dawną świeżość i piękno, przywracając im blask oczu, ciepło uśmiechu, promieniowanie duszy przez cielesną powłokę, i szepcząc o piękności pozagrobowej, odmiennej, ale tym potężniejszej, która z ziemi została zabrana jedynie po to, by jak lampa rzucała delikatną czarowną światłość na ścieżkę wiodącą do nieba. Ale stary pan nie mógł sobie przypomnieć ani jednej twarzy, której by rysy Oliwera były odbiciem. Westchnął tedy nad wspomnieniami, które rozbudził, a ponieważ szczęściem dla siebie był staruszkiem roztargnionym, zagrzebał je ponownie w kartkach zakurzonej starej książki. Przerwał lekturę, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Człowiek z kluczami polecił mu wejść za sobą do sali. Pośpiesznie zamknął książkę i natychmiast wpuszczony został przed imponujące oblicze osławionego pana Fanga. Była to frontowa sala, o ścianach pokrytych boazeriami. Pan Fang siedział w jej końcu za balustradą, a z boku stało coś w rodzaju drewnianego kojca, gdzie umieszczono zawczasu biednego małego Oliwera, który drżał na całym ciele, przejęty grozą tej sytuacji. Pan Fang był chudym, średniego wzrostu mężczyzną o długich plecach i sztywnym karku. Włosów miał niewiele, a te, które miał, rosły z tylu i po bokach głowy. Twarz jego nosiła wyraz surowy i była mocno zaczerwieniona. Gdyby istotnie nie miał zwyczaju pić nieco więcej, niż mu wychodziło na zdrowie, mógłby wytoczyć przeciwko swemu obliczu skargę o oszczerstwo i śmiało liczyć na przysądzenie wysokiego odszkodowania. Starszy pan ukłonił się z uszanowaniem i zbliżywszy się do biurka sędziego śledczego rzekł, czynem popierając swe słowa: — Oto moje nazwisko i adres, proszę pana. — Następnie cofnął się o parę kroków i z nowym uprzejmym i dwornym skinieniem głowy czekał na zapytania. Przypadek zrządził, że właśnie w tej chwili pan Fang studiował pilnie wstępny artykuł w porannej gazecie, dotyczący któregoś z jego niedawnych wyroków i polecający go — pana Fanga — po raz trzechsetny pięćdziesiąty specjalnej a bacznej uwadze ministra spraw wewnętrznych. Był przeto w złym humorze i podniósł wzrok z gniewnym grymasem. — Kto jesteście? — zapytał pan Fang. Starszy pan z pewnym zdziwieniem wskazał ręką na swój bilet wizytowy. — Konstabl! — rzekł pan Fang odsuwając pogardliwie bilet wizytowy razem z gazetą. — Co to za jeden? — Nazwisko moje — odparł starszy pan głosem prawdziwego dżentelmena — nazwisko moje, proszę pana, brzmi Brownlow. Niech mi będzie wolno zapytać z kolei o nazwisko sędziego, który wykorzystując swój urząd wyrządza porządnemu człowiekowi bezpodstawną i niczym nie sprowokowaną zniewagę