Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Pomimo piany ochronnej, Dan doznał wstrząsu, od którego stracił przytomność. Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim przyszedł do siebie na tyle, żeby poszukać po omacku uchwytu na drzwiach kabiny po swej prawej stronie. Musiał pokonać opór otaczającej go galarety, ale w końcu dosięgną! palcami zasuwy. Ktoś jednak otworzył drzwi od zewnątrz tak gwałtownym szarpnięciem, że wyrwał mu zasuwę z ręki. Piana popłynęła w kierunku otworu, unosząc Dana ze sobą. Ten próbował się uwolnić, lecz był bardzo osłabiony. Ktoś usuwał tę warstwę ochronną. Duży jej pas opadł z głowy i ramion Dana, który otworzył oczy prosto w oślepiający blask latarki. Zamrugał nic nie widząc, ani też nie rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło. Ulegli katastrofie, a potem... Czyjeś ręce, dość gwałtownie, uwalniały go z ucisku piany. Wydawało się, że komuś bardzo się spieszy. Kiedy Dan poczuł swobodę ruchów, zdecydowanym szarpnięciem został postawiony na nogi. Latarka nadal świeciła tak, że nie widział, kto go trzyma, ale z pewnością było dwoje ludzi. Kiedy już uporali się z galaretą, obrócili go i związali mu ręce za plecami. Był unieszkodliwiony. Mężczyźni popchnęli Dana do przodu, a ten uderzył boleśnie o jakąś powierzchnię. Dzięki temu odzyskał równowagę i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Zaczął odzyskiwać wzrok. Widział niewyraźne cienie dwóch ludzi zajmujących się w tej chwili Tau. Dan przypuszczał, że napastników było więcej, lecz część z nich przebywała poza polem światła. Mężczyźni pracowali tak sprawnie, że wydawało się, iż przeprowadzają wielokrotnie przećwiczoną akcję. Uwięzili już załogę planetolotu. Ale nie odkryli torby z brachem! Czy nie wiedzieli nic o obecności zwierzęcia czy też nie zależało im na nim? Galareta wystawiona na działanie powietrza zaczęła znikać. A więc wkrótce brach będzie wolny. Może być jednak tak przerażony katastrofą, że... Dan nie wiedział, czego spodziewać się po brachu... ani co się z nim stanie... Wtem usłyszał łoskot czegoś, co mogło być tylko zbliżającym się pełzaczem. Miał nadzieję, że jego towarzysz pozostanie nie zauważony. Z ciemności, w krąg światła latarki wpłynęła wijąca się lina. Zahaczono ją pośpiesznie o dziób planetolotu i ten, ciągnięty przez pełzacz, ruszył z jękiem. Danowi nie było dane zobaczyć, co się dalej działo z ich wrakiem. Czyjaś ręka złapała go za ramię, odciągnęła od ściany, o którą się opierał i zaczęła popychać wzdłuż niej. Droga była bardzo nierówna. Dan potykał się i gdyby jego niewidoczny strażnik, a zarazem przewodnik, nie trzymał go w uścisku, kilka razy upadłby. W końcu wkroczyli na polanę, na której rozbito obozowisko. W górze, niby dach, sterczał występ skalny. Na trawie stała przenośna kuchenka i leżało mnóstwo różnych narzędzi. Z ilości zgromadzonego sprzętu można było się domyślać, że mężczyźni przebywają tu od dłuższego czasu i są dobrze wyposażeni. Znajdująca się tam lampa oświetlała obozowisko. Ustawiono ją na najniższej mocy, jak gdyby jej właściciele oszczędzali paliwo. W tym słabym świetle Dan zobaczył trzech ludzi, którzy ich tutaj przyprowadzili. Nosili zwyczajne, jednoczęściowe kombinezony myśliwskie oraz pasy służące do zawieszania przyrządów i narzędzi - typowe wyposażenie podróżujących, zapuszczających się w dzikie obszary obcej planety. Wszyscy trzej napastnicy byli Ziemianami. Ale ten, który wyszedł im na spotkanie, nim nie był. Należał do rasy nie znanej Danowi. Był tak wysoki, że musiał garbić się i pochylać głowę pod występem skalnym, stanowiącym dach. W świetle lampy jego skóra wydawała się żółta (nie brązowożółta, jaką mógłby mieć przedstawiciel jednej ze starożytnych ziemskich ras orientalnych). Jego oczy i zęby świeciły jasnym blaskiem. Ponadto oczy miał okolone jakąś błyszczącą substancją. Jego czaszkę pokrywały rzadkie włosy, pomiędzy którymi przeświecała skóra. Ale jego sylwetka, pomimo że ręce i nogi wydawały się nazbyt długie, była podobna do ziemskiej, okryta kombinezonem myśliwskim. Dan zastanawiał się, czy Tau, ze swoją większą wiedzą z zakresu rozpoznawania obcych istot, potrafiłby nazwać tę rasę. Z jakiegokolwiek świata pochodził obcy, było oczywiste, że to właśnie on dowodzi obozem. Nic nie powiedział, ale dał znak ręką i całą trójkę z planetolotu ustawiono plecami do ściany skalnej, a potem posadzono tak, by nie widzieli oświetlonego obszaru obozowiska. W tym czasie dowódca przykucnął przy lampie. W rękach, przypominających pozbawione kości macki, trzymał mikrofon. Ale zamiast mówić, uderzał w niego czubkami giętkich palców. Żaden z tych ludzi nie przemówił do więźniów, Meshier także o nic nie pytał