Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jego twarz przypomina mi kogoś. Szkoda, że ma ograniczone zainteresowania sportowe. Jedynie motor, a właściwie wyłącznie automobilizm. Namówiłem go 98 na mecz lekkoatletyczny Polska — Anglia. Raz tylko uniósł się, by dopingować średniodystansowca polskiego w walce z asem angielskim. Po zwycięstwie Polaków orzekł, że mają oni większy temperament niż Holendrzy, ale mniejszy niż Portugalczycy. Też porównanie! Francuzi, z całym swoim temperamentem, też dostaliby w skórę od wunderteamu. Zastanawiam się, czego im najbardziej brakuje. Na polskim obszarze amerykańskie sowchozy produkowałyby rękami ćwierci robotników parokrotnie więcej zbóż i pasz. Rewolucja musi cofać się, żeby nadrobić ewolucję. Mimo to przyśpiesza postęp. Najtrudniejszy jest postęp człowieka. Właśnie dlatego, że daje się wyrazić hasłami i sloganami, które niczego nie zastępują. Polacy mają wrodzoną kulturę, lecz poważne zaniedbania cywilizacyjne. Jeden wyjątek: grypa klątw szaleje wśród robotników. Przysłuchiwałem się pracy brygady nocnej ustawiającej szyny tramwajowe. Po każdym wysiłku — ulżenie sobie klątwą. Przed wysiłkiem — zachęcenie się klątwą. Kłócą się klnąc i żartują klnąc. Płuczą gardła plugawymi słowami, bez sensu, bez potrzeby. Zasiadam do pisania parę razy dziennie, kontynuuję przerwane zdania i nie pilnuję rygoru rozdziałów. Wyjechaliśmy z Warszawy po dobrym obiedzie. Kazimierz rwał się do kierownicy, ale go powstrzymałem. Dopiero za Łodzią odstąpiłem mu prowadzenie. Jechało nam się słonecznie i ochoczo. Jedyny dysonans to potłuczony przez kogoś rowerzysta. Założyliśmy mu opatrunek. I kuropatwa. Przelatując nad szosą za późno górowała. Sparzyło ją zderzenie z dachem. Opadła na szosę i zbiegła truchtem do rowu. Na monotonnych szlakach i takie drobnostki ożywiają. Nie tak to illo tempore bywało. W ciągu paru godzin podróży bryczką z Młocin do Wilanowa moglibyśmy napatrzeć się i nasłuchać do syta przesuwającego się obok nas życia. Dzisiaj, w tym samym czasie, między Warszawą a Wrocławiem smagamy przymrużonym wzrokiem kalejdoskop obrazów, nie słysząc nic prócz mruczenia motoru i własnego klaksonu. Przemijanie... ' - / 99 Portier Erwin, uprzedzony o dniu przyjazdu, oddał mi poprzedni apartament na pierwszym piętrze. Kazimierza ulokował w widnym pokoju o dwa okna wyżej. Z duszą na ramieniu, jak to się mówi, prowadziłem Kazimierza na ulicę Stwosza. Zdawałem sobie sprawę z tego, że oto z własnej woli, poznając go z moimi paniami, splątuję ich losy. Zawiązuję węzeł, który albo rozwiąże się zaraz, albo zaciśnie w supeł nie do rozwiązania. Na tym polega angażowanie się w przyszłość. Posiew inicjatywy. Twórczość wszelaka... Kazimierz wystroił się w czarne ubranie, białą koszulę i jasny krawat. Ja na brązowo. Na wstępie wielka komnata Polankowskich zaintrygowała Francuza. Przypomniała mu profesorską graciarnię na Lhomond. Nowe, tiulowe firanki rozweselały wnętrze. Moje panie, zawiadomione telefonicznie o godzinie odwiedzin, nie wysiliły się, aby nas zafrapować strojem. Ewa, jak Ewa: pulchna starsza, pani w jerseyowym kostiumie niezdecydowanej barwy. Stena w luźnej sukience kryjącej jej fantastyczną kibić, włosy miała ściągnięte do tyłu w koński ogon. Twarz prosto spod kranu, bez mgiełki szminki. Dla znającego możliwości jej przeobrażania się stan prostoty wręcz pastoralnej miał także swój urok. Nie zamazywał nic z oryginalnej urody, którą inne kobiety imitowałyby kredką, pudrem i lumineksem. Kazimierz, wydało mi się, nie docenił powierzchowności Steny. Więcej atencji okazywał początkowo matce niż córce. Stena wypytywała mnie o stołeczne plotki. Boczyła się na chłopca. Sądziłem, że z powodu trudności językowych. Rozgadali się przy podwieczorku. Skonstatowałem z radością, że mówi wcale biegle po francusku. Gdy pochwaliłem ją, Ewa przypomniała, że to zasługa reemigrantów z Francji. Jest ich na Śląsku sporo. Dziewczynki kolegowały w szkole. Stena uczyła je polskiego, a one Stenę i Nike francuskiego. Rozmowa nabrała rumieńców, gdy podano na stół karafkę nalewki. Miała być śliwowica. Obserwowałem młodych. Stena „uziemiała" wszystkie zachwyty Kazimierza nad polską rzeczywistością. Uważała, że przesadza i chce 100 jej w ten sposób sprawić przyjemność. Ona nie lubi blagi, a komplementy ją śmieszą. Kazimierz odgryzł się, że mówi nie tylko do niej, ale i do jej matki oraz do pana' Dominika. Krytykować najłatwiej. Młodzi lubią krytykować, szczególnie ci, którzy nie zaznali gorszego. Stena replikowała. Dostrzegłem ją taką jak na fotografii. Mie-_,rzyła Kazimierza nieprzyjaznym wzrokiem. Zasmuciło mnie to. Udając, że uważam na rozwlekłe opowiadanie Ewy o przebudowie szpitala, podsłuchiwałem młodych. Wpadłem w środek zadzierzgniętego dialogu. — Pani ojciec mówił, że najtaniej — mówił Kazimierz