Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
3 Wierszem rosne do Ciebie, której nie zna nikt Z zyjacych i ,umarlych. Ja tez jeszcze nie znam. Lecz wiersz rosnie na oslep coraz wyzej, mit Rozjasnia nieskonczona blyskawica serca. POCZATEK POEZJI Panu Julianowi Rogozinskiemu Bledna przelecz pomiedzy piersiami Atlantydy Lub inny lecz trakt 2lawsze nie z mojego snu - O, poczatek poezji swoimi chodzi drogami! Wiem jeszcze wiecej: oto, aby móc sie bawic Tym, iz nawet iskrzenia elektrycznych stóp Nie slysze, kierpce nosi splecione z wlókien ciszy. Oraz dlonie umyslnie wcisnal w rekawiczki, Tak, by odcisków palców nie weszyl mój glód, Choc na zewnetrznej stronie snu moglyby byc - No bo czyz nie mógl dotknac: potknac sie o klacze Zadzy, które niekiedy az poza sen wyrasta? Mniemam takze, iz chlodny helm ma na glowie, gdyz Nie podpala mu wlosów nawet rozpedzony Promien jasnowidzenia. Dziewczeca wdzieczna maska- Tak oto drogi chlopiec ze snu i ze mnie drwi. Lecz wiem: poza tym nagi jest jak szczera róza I gdybym byl kobieta dawno mialbym w ustach. 1969, czerwiec, Zakopane, „Asturia" ZAKON Dobra noc mi pozwala az do rana pisac niezmordowanym piórem krwi na jej tablicach odwracanych wilgotnym palcem mdlego wiatru. I pisze wierzac ze mi starczy jeszcze znaków wspólczucia z kazdym bratem co na wysokosci swego osamotnienia tez z wolna wyswieca. I pisze wierzac ze mi wystarczy pokory gdy swit mi szary worek na glowe zarzuci by sie do wielkodusznej cierpliwosci zmusic. Bo pisze wiedzac ze gdy noc wypelznie z nedzy pozalewanych woda lokatorskich piwnic i na gwiazdach swe plaszcze rozwiesi by wyschly ja znowu bede pisal oni beda czytac piszac zarazem do mnie swój serdeczny list wielkim promieniowaniem swej wysokiej krwi. KARTKA Czas opowiada sie gloskami sekund Kazda godzina - to piesn epicka Uwierz: nie mozna nocy napisac Nawet najzwiezlej: brakloby papieru Chocby do szczetu wyrabano lasy Z wszystkich Polaków zwleczono odziez I przemielono zasób bibliotek I zaprzestano wydawania prasy Lecz przeciez nie badz zaraz taka smutna Bo jednak ujrzysz kartke co jedna Te noc w calosci bedzie zawierac - Kiedy o swicie zagladniesz do lustra - ZWIASTOWANIE Glos, którego nie slyszysz: gruba woskowina ogluchlej ciszy w uszach i najwyzszy ped rozkrzewionego glosu przez nia nie przebija Glos, którego nie slyszysz: slepa blyskawica poruszonego wstydu odmienia Ci plec. Róza, nim wzejdzie w lonie, na policzkach plonie. Glos, którego nie slyszysz: dlugo aniolowie, coraz to blizsze echo nioslo poprzez ganki, az ostatni przystanal na progu Twej plci. Glos, którego nie slyszysz: jednak wysluchany przez inne Twoje ucho, skoro w dloniach drzysz, pierwsza wreszcie kobieta miedzy niewiastami. APOKRYF Snu stara szlachta: kolpaki turbanów Zwinietych wokól glów idacych z rany Lona swej matki nietknietego: panny - wiec czolgajacych sie pod stora bramy Zmruzonej hymen; panny w wlosy, w skóre, W oczy i w uszy zaplodnionej chmura Niebieskiej spermy; glów dwudziestu chlopców Ociekajacych nagoscia jak kosc. I tylko: czemu w turbanach, nie z glowa Gola: az sen sie ze zdziwienia spocil Nasieniem w posciel, która nie jest Ziemia, Lecz spadajaca do nieba kobieta. PIOSENKA ULICZNA O godzinie porannej Lecz nie rzeskiej jak krzyk Nowo narodzonego Tylko mdlej jak konanie Ze idacemu nawet Odglos mojej nedzy Wsród switajacych domów Zdawal sie nie powstawac Choc tak zazwyczaj donosny I nie bylo mi zimno Choc wracalem z czuwania Odprawiwszy pociagi Do Ultima Thule A takze podmiejskie Juz nawet nie bolejac Nad przymusem powrotu Do zakislej rozpaczy Wynajetego pokoju Tyle wiedzac ze kolej Ma zawsze ciaglosc sezonu I kiedy tak wracalem Bez radosci wscieklosci Juz prawie obojetnie Przechodzac obok luster Tez obojetnych szyb I nie mówiac do siebie I nie czujac parzenia Opuchnietych stóp Bowiem wczesniej wypilem Nieduza buteleczke Taniego kosmetyku By sprowokowac serce Do zywszego dzialania Gwoli pokonania Tej mojej smutnej drogi I gdy wszedlem na rynek I szedlem dalej mimo Jego architektury Opiewanej w kazdym Szkolnym podreczniku Wtedy stalo sie wlasnie To o czym teraz doniesc Chce z dbaloscia o szczegól Snujac pilna litanie Wiec gdy prawie za soba Mialem rynek z ratuszem Do którego umyslnie Podazaja pielgrzymki Szkolnych wycieczek Kiedy Przeszedlem przed wystawa Magazynu mód meskich Gdzie za szyba stal Czarny Zaklety w manekin I rzadzil wszystkim Wtedy Ile kamieni w bruku - tak wlasnie pomyslalem - Ile kamieni w bruku Tyle kobiet ujrzalem Tylu kobiet doznalem Na tym pustym rynku I wszystkie byly Pania we Wroclawiu, 29 kwietnia 1969 r. ZYCIE ROI SIE OD SZYB (...) Zycie roi sie od szyb, by przebic glowa i wskoczyc prosto do ust Królowej. Zycie roi sie od gwiazd, co niszcza oczy, gniezdza sie w lampie i w mózgu. A to nie sa szyby z cukru ani koce. A to nie jest Królowa, co ma zmysl pieszczoty, i wypluwa na bruk w kaluze krwi. A to sa gwiazdy, co sie smieja trzypietrowo. ODJAZD Wiem, ze jezeli kiedys wyjdziesz mi spod powiek osoba, wreszcie cala jak z wody naga, wtedy nie bede umial zawolac cie tak, zeby nie wywolac sobie smierci z rózy. Lecz to moze byc dobra smierc, jesli ty krocze bedziesz miec, co nad glowa zaswieci mi jak dzien, bedzie miec smak mglawicy z naj glebszej piwnicy nieba - i bialy zapach podrózy. Bo wtedy, gdy poboznym jezykiem znów dotkne, w uchu uslysze loskot obsuwajacej sie Ziemi. I nie wiem co zrobisz, kiedy zamkne oczy, na Wenus odlece wraz z lózkiem. 1967 BALLADA O LEKU Zbliza sie do nas lek: ma twarz ze sniegu zielonego jak fosfor lub kosc spróchnialego drzewa. Wklada nam do ust dlon i juz jemy ja wysysajac jakby z sopla sok idacy do serca. Daje nam swej pic krwi i szpik mózgu wyjec musimy mu z czaszki az dno o zeby zazgrzyta. Wiemy, ze to jest krew, co nie przyjmie sie w naszych zylach, zeby mogly nia do woli oddychac. Wiemy, ze to jest szpik jak krew trujacy: po nim nasze trzewia beda w glos zawodzily: zdrada! Ale lek jak ból nie byc juz nie moze: nas bez niego nie ma i on bez nas nie przeraza