Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kaźmierz choć kilka dni utrudzające trwało ciągnienie, był dobrej myśli, bo się zbliżał do dawno upragnionego celu. Czuł się po raz pierwszy istotnym panem na tej ziemi, której przynosił różdżkę oliwną. Nigdy go weselszym, piękniejszym, majestatyczniejszym nie widzieli druhowie jego; uśmiech z ust, pogoda, nie schodziła z czoła. Jechali razem z Gedką, który równie wspaniale jak książę występował; Kaźmierz mu wszędzie pierwszy krok dawał, posłuszeństwo swe i podległość kościołowi chcąc przez to okazać. Dla biskupa, któremu ani wiek, ani powaga nie dozwalały zbyt spiesznie podróży odbywać, musiał i książę zwalniać biegu. Często pół dnia ciągnął tenpochód jak procesja kościelna ze śpiewami pobożnymi, które kapelani rozpoczynali, a wszyscy im wtórowali z odkrytymi jadąc głowami. W żadnej z osad po drodze wszystkich ludzi pomieścić nie było podobna, rozbijano więc obozy, rozpalano ognie, namiot książęcy rozpościerano, a nazajutrz rano najczęściej biskup sam przy ołtarzu z darni pod gołym niebem mszę świętą odprawiał. Zbliżyli się nareszcie ku Bzurze, ogromnym błotom i łąkom szerokim, które łęczycki zameczek na kępie pobudowany otaczały. Z dala już widać tu było wszystkie suchsze łęgi zajęte obozami, gościńce mrowiące się ludem niepoliczonym. Dla księcia mieszkanie zgotowane było na zamku drewnianym; dla biskupa Gedki wraz ze Zbisławem gnieźnieńskim arcybiskupem i przedniejszymi duchownymi przy starym Tumie o ćwierć mili od Łęczycy, także wśród nizin i błot stojącym, ale w zaroślach zielonych i cienistych drzewach. Gdy Kaźmierz zbliżył się do Łęczycy, na gościniec wąski wysypał się tłum wychodzący go powitać. Arcybiskup gnieźnieński poważny starzec, Żyrosław wrocławski, Cherubin poznański, Lupus płocki, Onolf kujawski, Gaudenty lubuski, Konrad pomorski. Wszyscy oni razem z prałatami i duchowieństwem mniejszym składali grono sędziwe, poważne, najsilniejszą władzę w tych ziemiach dzierżące w ręku. Za nimi dopiero widać było jadącego Bolka, wrocławskiego Mieszka, młodego Leszka mazowieckiego i Ottona, który wziął Wielkopolskę. Zbrojni, w szyszaki strojne godłami poubierane, książęta wydawali się niemal dworem tych starców, co im z krzyżami na piersiach przodowali, chociaż przepychem swojego otoczenia mu nie ustępowali. Szląscy książęta, Władysławowicze, wychowani w Niemczech, do obyczaju niemieckiego zawczasu nawykli, nosili się rycersko i świetnie; wszyscy byli dorodnego wzrostu, szerokoramienni, postawy pańskiej. Bolko szczególniej, który stroić się lubił, lśnił od złota i świecących blach swej zbroi. Mieszek mu niewiele ustępował. Wziąć ich było można obu za wysłańców cesarskiego dworu lub książątka czy grafy niemieckie, bo w nich nic już północnych panów nie przypominało; poczty ich i dwory wyglądały też z cudzoziemska. Obok nich blady, wątły, schorzały wyrostek, z twarzą zbiedzoną, z oczyma przygasłymi, jechał Leszek, syn Kędzierzawego, który nigdy żwawej nie znał młodości, bo go od kolebki dręczyła choroba jakaś, na którą leku nie było; a obok niego wojewoda dodany mu za opiekuna. Na Leszku zbroi mało co było, bo ciężkiego żelaza udźwignąć nie mógł. Na twarzy jego smutnej, choć dziecinnie uśmiechniętej, śmierć zawczasu położyła swe piętno, a choć się jeszcze spodziewano, że się może dorastając pokrzepi, inni już na spadek po nim patrzyli. Z nim jadący Otto, syn Mieszka, któregośmy już widzieli, krępy, pleczysty, niezgrabny, z głową na grubym karku osadzoną, niedźwiedziowato jak zwierz dziki poglądał dokoła. W orszaku za nimi postępującym pełno było i twarzy osobliwych i strojów przeróżnych, dawnych, nowych, poprzynoszonych z ziem pobranych, ruskich, greckich, niemieckich, francuskich, włoskich, duńskich i normandzkich. Każdy na uroczystość wielką brał, co miał najkosztowniejszego; błyskało więc złoto i szkarłaty. Na Krakowianach, których często nawiedzali kupcy z Włoch i Niemiec, przyprowadzający sukna, bławaty, klejnoty, broń, widać było barwę zachodnią; na Pomorzanach stare zabytki przepychu dzikiego; na tych co z Rusią graniczyli, grecką kupię i oręże wschodnie. Ci co z Henrykiem na krzyżową wyprawę chodzili, nosili i teraz krzyże na chorągwiach i zbrojach, a broń ich na Saracenach była zdobytą. W towarzystwie biskupów, przy dźwięku dzwonów, wjechał Kaźmierz przez most na kępę, na której stał zameczek łęczycki, lichy naówczas i niepozorny, ale dla nawykłych do obozowania lada jakiego, dostateczny. Tu już dwór, który pana poprzedził, oczekiwał nań i uczta była zgotowaną w części na izbach zamkowych, częścią na podwórcach, prostymi stołami i ławy z desek skleconymi zastawionych. Następnego dnia po nabożeństwie, naznaczonym było zebranie się wszystkich na kępie dla ogłoszenia praw, o których ziemianie mówili z poddaniem się woli księcia, ale niezbyt wesoło. Nikt się już przeciwić nie myślał, gdy duchowni rzekli, że tak być powinno. Stach, który z innymi przybył tu ze skarbcem podróżnym, tegoż wieczora ocierając się o ziemian, nasłuchać się mógł rozmów dziwnych