Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
– To w dobrym tonie. Jakimi ludźmi byśmy byli, gdybyśmy nie chodzili do biblioteki? – Studentami – odparł smętnie pierwszy prymus.. – Ha... Pamiętam, kiedy sam byłem studentem – wtrącił wykładowca run współczesnych. – Strachulec Swallett zabrał nas na wyprawę w poszukiwaniu Zaginionej Czytelni. Błądziliśmy tam przez trzy tygodnie. Musieliśmy jeść własne buty. – Znaleźliście ją? – zainteresował się dziekan. – Nie, ale znaleźliśmy szczątki poprzedniej wyprawy. – I co zrobiliście? – Zjedliśmy też ich buty. Zza drzwi dobiegło trzepotanie jakby skórzanych okładek. – Tam jest parę bardzo zjadliwych grimoire’ów – przypomniał pierwszy prymus. – Jednym kłapnięciem potrafią odgryźć człowiekowi rękę. – Tak, ale przynajmniej nie wiedzą nic o otwieraniu drzwi – pocieszył go dziekan. – Wiedzą, jeśli gdzieś tam jest książka „Klamki dla początkujących”. One się nawzajem czytają. Nadrektor zerknął na Myślaka. – Są szanse, że jest tam taka książka, Stibbons? – Według teorii L-przestrzeni to praktycznie pewne, proszę pana. Magowie jak jeden odskoczyli od drzwi. – Nie możemy pozwolić, żeby ciągnęły się te nonsensy – stwierdził Ridcully stanowczo. – Trzeba wyleczyć bibliotekarza. To magiczna choroba, więc chyba potrafimy przygotować magiczny lek, prawda? – Byłoby to niezwykle ryzykowne, nadrektorze – oświadczył dziekan. – Cały jego organizm to chaos sprzecznych wpływów magicznych. Nie da się przewidzieć, do czego doprowadzi dodatkowa magia. I tak już ma rozchwiany gruczoł temporalny* [* Magowie są przekonani o istnieniu gruczołu temporalnego, choć nawet najbardziej inwazyjni alchemicy nie zdołali odkryć, gdzie jest ulokowany. Obecnie obowiązująca teoria mówi o jego egzystencji bezcielesnej, jako czegoś w rodzaju eterycznego wyrostka robaczkowego. Gruczoł ten dba o to, jak stare jest ciało, i jest tak podatny na wpływy silnego pola magicznego, że może nawet działać przeciwnie niż zwykle, wchłaniając z organizmu normalne rezerwy chrononiny. Alchemicy twierdzą, że jest to klucz do nieśmiertelności, ale alchemicy mówią tak o soku pomarańczowym, chrupiącym chlebie i piciu własnego moczu. Alchemik urżnie sobie głowę, jeśli uzna, że dzięki temu pożyje dłużej.]. Jeszcze trochę i... no, nie wiem, co się może zdarzyć. – Przekonamy się – odparł szorstko Ridcully. – Musimy odzyskać możliwość korzystania z biblioteki. Uczynimy to dla naszej uczelni, dziekanie. Niewidoczny Uniwersytet jest czymś więcej niż jeden człowiek... – ...małpa... – ...małpa, dziękuję, i zawsze musimy pamiętać, że „ja” to najkrótsze słowo w słowniku. Za drzwiami znowu coś huknęło. – Właściwie – zastanowił się pierwszy prymus – to wydaje mi się, że takie słowa jak „i” albo „w” są jeszcze krótsze. Nawet „ty” może być krótsze, zależnie od czcionki... – Oczywiście – ciągnął Ridcully, ignorując tę wypowiedź jako element zwykłego uniwersyteckiego tła logicznego – mógłbym zapewne wyznaczyć nowego bibliotekarza... Musiałby to być ktoś starszy i doświadczony, kto wie, jak się do tego zabrać... Hm... niech pomyślę... Może ktoś się nasunie na myśl? Dziekanie? – No dobrze, dobrze – burknął dziekan. – Rób, co chcesz. Jak zawsze. – Ehm... Nie możemy tego zrobić, proszę pana – wtrącił Myślak. – Och! – zawołał Ridcully. – Zgłasza się pan na ochotnika do porządkowania regałów, co? – Chodzi mi o to, że naprawdę nie możemy używać magii, żeby go zmienić, proszę pana. Wynika to z bardzo poważnego problemu. – Nie istnieją problemy, panie Stibbons. Istnieją tylko możliwości. – Oczywiście, proszę pana. A tutaj mamy możliwość odkrycia imienia bibliotekarza. Inni magowie zamruczeli z aprobatą. – Chłopak ma rację – potwierdził wykładowca run współczesnych. – Nie da się zaczarować maga, nie znając jego imienia. Podstawowa zasada. – No, przecież nazywamy go bibliotekarzem. Wszyscy go nazywają bibliotekarzem. To nie wystarczy? – To tylko stanowisko służbowe, nadrektorze. Ridcully przyjrzał się swoim magom. – Ktoś z nas musi chyba znać jego imię? Na bogów, miałem nadzieję, że znacie chociaż imiona swoich kolegów. Czy to nie... – zerknął na dziekana, zawahał się i rzucił szybko: – Tak, dziekanie? – On przecież już dość długo był małpoludem, nadrektorze. Większość jego oryginalnych kolegów... odeszła. Dostali zaproszenia na Wielki Bankiet w Niebie. Przechodziliśmy wtedy jeden z tych okresów droit de mortis. Ogólnie mówiąc, jest to przyspieszenie awansu maga w szeregach magów metodą wybicia wszystkich starszych magów. Praktyka ta pozostaje obecnie w zawieszeniu, ponieważ kilka entuzjastycznych prób usunięcia Mustruma Ridcully’ego dało w efekcie pewnego maga, który przez dwa tygodnie nie słyszał wyraźnie. Ridcully uważał, że istotnie, jest miejsce na szczycie, a on zajmuje je całkowicie. – No tak, ale przecież musi być gdzieś w rejestrach... Magowie pomyśleli o wielkich urwiskach papieru tworzących rejestry NU. – Archiwista nigdy go nie znalazł – zauważył wykładowca run współczesnych. – A kto jest archiwistą? – Bibliotekarz, nadrektorze. – W takim razie powinien być przynajmniej w pamiątkowej księdze z roku, w którym kończył studia. – To bardzo zabawne – rzekł dziekan – ale jakiś dziwaczny wypadek przytrafił się wszystkim egzemplarzom księgi pamiątkowej z tego roku. Ridcully zauważył jego stężałą twarz. – Czy to taki przypadek, że jakaś konkretna stronica została wyrwana, pozostawiając tylko lekki aromat bananów? – Trafił pan, nadrektorze. Ridcully poskrobał się po brodzie. – Widzę tu pewną regułę – stwierdził. – Wie pan, on stanowczo się sprzeciwiał poszukiwaniom jego imienia – wyjaśnił pierwszy prymus. – Boi się, że spróbujemy zamienić go z powrotem w człowieka. – Zerknął wymownie na dziekana, który zrobił urażoną minę. – Pewni ludzie często powtarzali, że małpa jako bibliotekarz jest nieodpowiednia. – Ja tylko wyraziłem opinię, że jest to wbrew tradycjom Niewidocznego Uniwersytetu... – zaczął dziekan. – Która polega głównie na czepianiu się drobiazgów, zjadaniu obfitych posiłków i wykrzykiwaniu w środku nocy jakichś bzdur o kluczach – dokończył Ridcully. – Nie wydaje mi się, żeby... Twarze pozostałych magów kazały mu się obejrzeć. Do holu wszedł bibliotekarz. Poruszał się bardzo wolno z powodu warstw odzieży, jaką na siebie włożył; sama objętość płaszczy i swetrów sprawiała, że jego ręce – zwykle używane jako dodatkowa para nóg – teraz sterczały prawie poziomo po obu stronach ciała. Ale najbardziej przerażającym elementem tego wlokącego się widma była czerwona wełniana czapka. Była wesoła. I miała pompon