Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
– To coś innego. Stara rąbka poczuła dreszcz myśląc o tym „czymś innym”, obok tego miłego wspomnienia. Pomyślała, że Ziemia jest ślepa. Całkiem ślepa. Pyłki na wietrze. Kolonie nie wrócą. Dzieci nie wracają do domu. Nie takie same, o nie. * * * Dużo hałasu. Dekker nie miał pojęcia jak duży jest okręt baza, ale dobrze ich złapał i mogli się poruszać, zebrać co potrzebowali zanim usłyszeli sygnał nakazujący przypięcie się do miejsc bo wyłączono rotację na lot powrotny do R2. Ale jeszcze przed tym, połączyli linę do transportu osób, od śluzy do śluzy i przybyła eskorta, żeby go odebrać. Flota nie chciała ryzykować żadnego oporu – gdy spadali coraz bliżej magnetosfery. Nie powiedział Meg i Sal, a także Benowi. Miał zamiar to zrobić po drodze do śluzy. W międzyczasie chciał po prostu zebrać razem swój bagaż. Hamilton wyciągnął ich rzeczy osobiste z Trynidadu zanim go odłączyli, rzeczy Birda też. W rafinerii byli spakowani i gotowi do wyjścia w trasę – żywność i wszystkie drobiazgi wrzucone na Trynidad – ale po tym szalonym locie, zwłaszcza z Hamiltonem wszystko było zupełnie pomieszane – ludzie z Hamiltona nie wiedzieli, co należy do kogo, więc zabrali wszystko. Znalazł starą, papierową fotografię – grupa ludzi, z przodu dwu chłopców, objętych ramionami, w tle wysokie góry. Błękitne niebo. Nie wiedział kim byli ci ludzie dla Birda. Pomyślał, że jeden z chłopców wygląda jak on. Nie wiedział, jakie to były góry – znał księżyc lepiej niż Ziemię i jej geografię – kolejny przedmiot, do którego się nie przykładał. Ale długo się przyglądał fotografii. Nie sądził, żeby było w porządku zabieranie rzeczy Birda – nie miał do tego żadnych praw. Ben miał. Ale można wsadzić obraz do głowy i pamiętać go, nawet po latach. Jeśli będą jeszcze jakieś lata. Zebrał swoje rzeczy. Założył bransoletę, którą kupiła mu Sal – pomyślał, że sprawi jej tym przyjemność. Prawdę mówiąc nie miał pojęcia, czy pozwolą mu cokolwiek zachować. – Dek? – zapytała Sal. I tak już kończył. Wcisnął koszulkę do torby, odsunął włosy z oczu i wstał opierając się o szafki. Stali tam wszyscy, łącznie z Meg, podtrzymywaną przez Sal. – Meg, na Boga, nie zamierzałem cię pominąć – lekarze cię zamkną. – Pomyślałam, że pójdziemy z tobą – odpowiedziała Meg głosem, który nie dopuszczał sprzeciwu. – Piekielna sprawa, Dek. – Cóż, nie chciałem was martwić. Wracajcie do swoich kabin. – Radzę sobie, dziękuję. Zamierzam sprawdzić tych żołnierzyków. Zobaczymy czy spodoba nam się towarzystwo, w które cię pakują. Podniósł swój worek, oparł dłoń na ścianie i podszedł bliżej. Znajome twarze. Twarze, które przywykł oglądać – nawet Ben. I Meg. Zwłaszcza Meg. Nachylił się i ostrożnie pocałował ją w oba policzki. Powiedziała: – Do diabła, Dek – i pocałowała, go bynajmniej nie w policzki, na tyle długo, by zrozumiał że nie żartuje, a przy całej jego bliskości z Cory, to co czuł w tej chwili było czymś odmiennym. Sal też go pocałowała, w ten sam sposób. Ale nie tak samo. Nie potrafił nic powiedzieć. Chwytając go za rękę, Ben powiedział: – Jeśli myślisz, że ja też to zrobię, to jesteś w błędzie. Z Benem nigdy nie było się niczego pewnym. Ben uratował go przed rozpadnięciem się. Wciągnął powietrze, prawie się zaśmiał i podniósł swój bagaż słysząc otwierające się drzwi. – To chyba ci, na których czekam – powiedział. Lepiej się ruszmy żeby nas zabrali. To niebezpieczna okolica. – Cóż, tak – potwierdziła Meg podążając za nim, oparta na ramieniu Sal. – Lepiej żeby się tobą zaopiekowali. Listy są dobrym pomysłem. – Może trochę potrwać – odpowiedział idąc i zerkając do tyłu. Niezbyt dobrze wpłynęło to na zachowanie równowagi. – Ale napiszę. Jak tylko będę mógł. Jeśli dadzą mi jakieś pieniądze. Nie wiem gdzie będę, w stoczni czy gdzieś indziej. Może na Sol, po prostu nie wiem. Próba wciśnięcia każdej myśli w garść pozostałych im minut. Myśl o szczelnej ochronie floty i jeszcze szczelniejszej wokół niego. – Może jeśli poprosicie pasterzy, będą mogli się dowiedzieć, gdzie będę stacjonował. Może kapitan będzie mógł dostarczyć mi list, nawet jeśli ja nie będę mógł pisać. Moja matka nazywa się Ingrid Dekker, jest w obsłudze technicznej na Sol – napiszcie do niej, jeśli to nie zadziała. Może ona będzie wiedziała gdzie mnie umieszczą. A może nie, pomyślał kiedy doszli do rejonu windy, która miała go zabrać do śluzy. Blondyn w mundurze floty i dwóch żandarmów z bronią. Rozmawiali z Sunderlandem. Miał nadzieję, że nie założą mu kajdanek. Nie przed Meg, Boże, proszę... – Pan Dekker? – zapytał młody oficer, z insygniami których nie znał. Wyciągnięta dłoń. Przyjął ją. Nie dostrzegł w tym geście żadnej groźby. – Nazywam się Graff. Zamierzam zabrać pana i dopilnować, żeby się pan zapisał. Nie brzmiało to jak groźba. Przynajmniej nie było kajdanek