Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ale moje życie się zmieniło. Znalazłem dość siły, by oprzeć się dyktatowi mentora, a on w tej sile odnalazł zapowiedź przyszłej twardości, zdecydowania i umiejętności przeprowadzenia własnej woli. Był ze mnie dumny, a kiedy umarł na raka, by- łem jedynym człowiekiem, który rozpłakał się nad jego trumną. Piąłem się po szczeblach kariery, jednak nie zapomi- nałem o domu, Jacku Nicholsonie i wodospadzie Salto Angel. Nie wszystkie marzenia udało mi się zrealizo- wać. Kupiłem pewnej dziewczynie pierścionek u Cartie- ra, ale rozwiedliśmy się kilka lat później. W ramionach trzymałem nie syna, lecz piękną córeczkę o mądrych oczach. Jacka Nicholsona zobaczyłem tylko w telewizji, na oscarowej gali, tak samo jak setki milionów miesz- kańców naszej planety. Byłem szczęśliwy. Mówiąc pew- nej kobiecie, że ją kocham, i święcie w to wierząc (zgi- nęła później w katastrofie samolotu, a ja czułem się, jakby wyrwano mi serce), stojąc u stóp posągów na Wy- spie Wielkanocnej, szybując niczym ptak na wysokości kilkuset metrów, czy jadąc sawanną, otwartym jeepem, pośrodku stada bawołów o tępych pyskach. Ponieważ nawet najgłębsza żałoba nie trwa wiecz- nie, więc zakochałem się w kobiecie, która dała mi nie tylko radość i ekscytację, ale też pełen dobroci spokój. Kobietę, która nigdy nie protestowała, kiedy z najdal- szego nawet krańca świata, raz do roku, jechałem na grób mojej dawnej miłości, by złożyć przy nim wiązkę storczyków i poświęcić łzy oraz kilka słów modlitwy. Miałem szczęśliwy dom i dwie małe córki, które napełniały go radosnym gwarem. Byłem zdrowy, bogaty i choć nie wydawało mi się, żebym był królem świata, to jednak nie istniało w moim życiu marzenie, którego nie mógłbym zrealizować. Bo też i nie marzyłem o tym, aby być pierwszym człowiekiem na Marsie czy zamieszkać w domu Hugo Hefnera. Kobieta w czerni pojawiła się po raz czwarty w tym samym miejscu co dwadzieścia sześć lat temu. Odby- wałem właśnie sentymentalną podróż na opustoszałą teraz farmę dzieciństwa. Moja młodsza córeczka zna- lazła gdzieś pod werandą gumowego nietoperza (tatu- uuusiu, co to jest, to okropne?), a żona śmiała się, gdy pokazałem jej skrytkę w ścianie wyłożoną najbardziej ekscytującymi rozkładówkami z „Playboya". Jednak nad strumień poszedłem samotnie. Tak jak przed laty toczył się leniwą strugą i tak jak przed laty wielkie, białe głazy powoli nagrzewały się wiosennym słońcem. Drzewka otaczające łąkę stały się już dorosłymi, choć przecież nie sędziwymi drzewami i poważnie kołysały gałęziami w podmuchach wiosennego wiatru. I tylko jedna rzecz wydała mi się dziwna. Dwie młode brzozy pozostały dokładnie takie, jak zapamiętałem je z dzie- ciństwa. Wszystkie inne rośliny rosły i potężniały, a te dwie trwały w jakiejś przedziwnej, młodzieńczej sta- sis. Nie miałem jednak czasu, by się zastanawiać nad tą anomalią (może zresztą były to nowo wysiane brzózki, a tamte, które pamiętałem, stały nieco dalej). Zdjąłem buty oraz skarpetki i zanurzyłem stopy w chłodnej wodzie. Do dzieciństwa nie ma powrotu. Nie istnieje Nibylandia, a Piotruś Pan, Wesoła Kompania i rozsmakowani w życiu hobbici nie czekają na mnie po drugiej stronie tęczy. I ponieważ doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, więc mogłem spokojnie położyć się na białym głazie i wystawić stopy na miłe łaskotki przepływającej wody. Przymknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, kobieta w czerni stała tuż nade mną. - Już czas - powiedziała i słyszałem w jej pozba wionym emocji głosie jakiś ton ponaglenia. - Życie to śmierć, śmierć to życie. Pozwól, że cię ucałuję. Nie bałem się. Nie wiedziałem kim jest, ale zdoła- łem oswoić się z alabastrową bielą jej twarzy i mrokiem spojrzenia. Była częścią mojego życia, niechcianą i nie- pojętą, ale jednak częścią. - Nie - powiedziałem, znajdując w mym głosie nie spodziewaną twardość. - Jeszcze za wcześnie. Lewą dłonią ujęła skraj czarnej sukni i przycupnęła obok mnie. Teraz dopiero zauważyłem, jak była szczup- ła i krucha. Patrzyła prosto w słońce i widziałem, że nie musi mrużyć powiek. Siedzieliśmy tak długą chwilę, aż wreszcie obróciła się w moją stronę. - Henryku - rzekła, po raz pierwszy wymawiając moje imię. - Nadszedł już czas. Życie to śmierć, śmierć to życie. Po raz pierwszy w historii naszych spotkań to ja wy- ciągnąłem rękę i dotknąłem palcami jej dłoni. Tym ra- zem nie było uczucia zimna ani elektrycznego szoku. Jej palce były suche i martwe, jak jesienne patyki. - Proszę - powiedziałem i ujrzałem twarze żony oraz córeczek. - Jeszcze nie! i Spojrzałem prosto w jej oczy i nie cofnąłem wzroku, mimo że to spojrzenie zabierało mnie w otchłań. - Nie... mogę - rzekła - znaleźć... słów. Śmierć to ży cie, Henryku. Wiedziałem, że stara się coś przekazać, że próbu- je, by w jej głosie pojawiła się nuta emocji. Wiedzia- łem również co innego: nie mogę teraz umierać. Było jeszcze za wcześnie. Dlatego po chwili odeszła i zanim zniknęła za ścianą drzew, odwróciła się w moją stronę. - Jeszcze wrócę - obiecała. - Kiedyś. Dziadzio Henio, lat 75 Gdybym miał z powrotem dwadzieścia lat, zakochał- bym się w mojej wnuczce. Jest miękka jak aksamit roz- grzany południowym słońcem i twarda niczym kawa- łek krzemienia. Jej oczy są wypełnione niebem. Jestem starym, niedołężnym człowiekiem i potrzebuję ciągłej opieki, a moja wnuczka pełni przy mnie rolę matki Te- resy. I pełni ją z pozbawioną egoizmu miłością. Czas spędzam głównie na werandzie, gdzie rano, jeśli tylko jest ładna pogoda, moja wnuczka wprowadza wózek