Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Poczłapałem do przedniej części samolotu i spod wózka startowego wy- ciągnąłem silniczek. Podczepiłem elektromagnes do stalowej osi wózka i za- kręciłem cylindrami: silnik zaskoczył z rykiem, wyrzucając strumień spalin. Wyciągarka zaczęła wirować i naciągać mocną żyłkę na szpulę. Pies spojrzał na mnie; z pyska wystawał mu kawałek męskiego uda. Warknął ostrzegawczo, kiedy wgramoliłem się do kabiny Me-163. Psy to tępe stworzenia. Skoro osłona da się otworzyć, to można ją również zamknąć - czego psy najwyraźniej nie są w stanie pojąć. Jednym płynnym ruchem zatrzasnąłem osłonę kabiny i zaczep mocno chwycił. Psisko rzuciło się jak dzika bestia, próbując mnie dopaść. Jestem głuchy, bardzo głuchy, a mimo to usłyszałem krzyk Pana. Był to krzyk człowieka pałającego żądzą mordu; usłyszał wściekłe szczekanie psa, który usiłował przebić osłonę i rozerwać mnie na krwawe strzępy. Pan przedstawiał sobą upiorny widok. Był cały pokryty krwią i bebechami: miał je we włosach, na twarzy, wypluwał krwiste odpadki razem ze śliną. Rzucił się jak oszalały i zaczął walić w osłonę kabiny gołymi pięściami. Pies ponowił wysiłki ze zdwojoną furią. Wszystko nadaremno. Mocna osłona nie dawała im żadnych szans. Żyłka nawinęła się do końca i naprężyła się. Komet drgnął i ruszył do przodu. Wyglądało na to, że Pan zrozumiał, co się za chwilę wydarzy. Rozglądając się jak oszalały, dostrzegł wbitą w pieniek siekierę. Doskoczył do niej i wyrwał ją jednym szarpnięciem. Znowu usłyszałem jego krzyk - tym razem jednak krzyczał zdjęty nagłym przerażeniem. Obróciwszy się w fotelu widziałem, jak huśta się zawieszony głową w dół pod powałą stodoły. Kiedy olbrzymi wór drewnianych szczap zwalił się na ziemię, ukryta w piasku pętla zacisnęła mu się wokół nóg i poderwała go w górę, niczym rybę schwytaną na wędkę. Miotał się na wszystkie strony i wrzeszczał jak zwiastun śmierci. Zająłem się z powrotem prowadzeniem samolotu. Komet russył z szarp- nięciem z miejsca. Rozpościerająca się przede mną urwista łąka lśniła 204 Barnaby Williams w świetle wstającego dnia, gładka i śliska jak narciarska skocznia. Na jej skraju majaczył parów i wstęga rzeki. Samolot z lekkim drżeniem i dygota niem skrzydeł wytoczył się ze stodoły. Druga linka, którą przymocowałem do wózka startowego, napięła się. Rozległ się trzask, gdy ostrze noża przecięło żyłkę wędkarską, utrzymującą Pana pod powałą stodoły; zwalił się na ziemię jak worek węgla. Był wciąż przywiązany do wózka. Komet zaczął się toczyć, ciągnąc za sobą więźnia. Wrzeszczał przeraźliwie, gdy samolot wywlekł go na śnieg i pociągnął po stoku. Grunt był pokryty lodem, twardy jak kamień, gładki i śliski. Samolot sunął przed siebie z turkotem. Widząc, że mu uciekam, olbrzymie psisko próbowało mnie dosięgnąć, kłapiąc budzącą grozę paszczą i pozostawiając na pleksiglasie białą szramę. Wściekłe wycie, zaraz potem głuche walnięcie i trzask pękających kości... Wycie zamarło, ucięte cudownie w połowie, gdy bestia zniknęła pod obraca- jącymi się szaleńczo kołami. Pędziłem jak na zwariowanych sankach. Zbocze zmieniło się w białą plamę, drążek w mojej dłoni nabierał życia, wskazówka na prędkościomierzu przesuwała się w prawo. Łomot i turkot, gwizd powietrza uderzającego o osłonę kabiny, opadający nagle stok, w dole parów... Wyskakując w otwierającą się przede mną otchłań, podniosłem dźwignię zwalniającą stalowy wózek startowy. Samolot zachwiał się, uwolniony od jego ciężaru. Drążek drgał mi w ręku; opuściłem nos maszyny i poszybowałem przed siebie. Ściany parowu mieniły się szarością, srebrem i brązem. Pode mną płynęła rwącym nurtem lodowata, szaroniebieska rzeka, mknąc chyżo po kamieniach, tworząc wiry na swej drodze. Kładąc maszynę raz na jedno, raz na drugie skrzydło, podążałem za jej biegiem, lecąc nad parowem. Skrzydła lekko zadrżały. Opuściłem nos samolotu. Zniżał się szybko, tocząc walkę z przesuwającym się w dole stokiem i pragnieniem, by lecieć pod ostrzejszym kątem. Zadrżał znowu, niemal przeciągając, i zaczął opadać. Zwiększyłem kąt nachylenia