Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie byłbym zresztą nawet w stanie odtworzyć tego, cośmy przeżyli. Każdy metr drogi musieliśmy odgrzebywać rękami, tak głęboki był śnieg, a wielokrotnie była to praca syzyfowa, ze względu na nieoczekiwane przeszkody, które tarasowały drogę. Musieliśmy wówczas wracać po własnych śladach i próbować torować drogę w innym kierunku, aż udało się ominąć przeszkodę. Szliśmy w górę i w dół, w prawo i w lewo, przez seraki, mostki, zapadając się w zaspy, szczeliny, jamy, przez cały prawie czas pełznąc lub tocząc się w głębokim puchu, nic nie widząc i nie wiedząc, dokąd w końcu dobrniemy. Tylko intuicja kazała nam kierować się w lewo, w słabej nadziei, że dotrzemy do skalnego siodła na wysokości 3438 metrów w południowej grani Innominaty. Było ono w tym piekle jedyną szansą ucieczki. Jakby cudownym zrządzeniem losu nasze nadzieje spełniły się przed zapadnięciem nocy. Miałem ochotę całować skałę, gdy upewniliśmy się, że naprawdę znajdujemy się na tej wymarzonej przełęczy. Tłumaczyłem sobie, że teraz niestraszna mi nawet myśl biwakowania tutaj, jutro bowiem droga stąd w dół nie będzie niebezpieczna. Była to tylko chwilowa euforia, gdyż w rzeczywistości w ogóle się tu nie zatrzymaliśmy i na łeb, na szyję zaczęliśmy zbiegać w dół po łatwych ośnieżonych skałach, wykorzystując ostatnie światło dnia. Niebawem dopadła nas ciemność, ale zdecydowaliśmy się maszerować aż do skutku i schodząc po omacku stwierdzamy, że w miarę utraty wysokości maleje grubość pokrywy śnieżnej. Jesteśmy jednak pod wrażeniem faktu, że na wysokości mniej więcej trzech tysięcy metrów musimy torować sobie drogę w półmetrowej warstwie świeżego śniegu, który wciąż sypie. Ostatnia niespodzianka czeka nas u wylotu żlebu, który obrywa się wysokim progiem. W ciemności ostrożnie wbijam w skałę ostatni hak, jaki nam został, po czym niezwykle ostrożnie zaczynam zjeżdżać trzymając się tylko rękami czterdziestometrowej liny, złożonej we dwoje, nogami szukając oparcia na skale. Dwadzieścia metrów liny się skończyło, a pod nogami mam dalej pustkę i w mroku nie mogę zorientować się, ile jeszcze pozostało progu. Wracam do stanowiska zjazdowego. Wiążemy ze sobą dwie liny i tym razem po czterdziestometrowym zjeździe stajemy wreszcie na lodowcu Chatelet. Wreszcie koniec niebezpieczeństwa. Łatwe moreny dzielące nas jeszcze od schroniska Gamba są pod grubą powłoką śniegu tak jednostajnie szare w ciemnościach nocy, że z trudem znajdujemy schronisko. Jest godzina 22, gdy zapalamy świeczkę. Wyglądamy niesamowicie. Odczuwamy ostry ból spowodowany zaczynającą znowu krążyć krwią w sinych z zimna kończynach. W nocy nie udaje nam się zmrużyć oka. Jesteśmy przemoczeni, wstrząsają nami dreszcze, choć nakryliśmy się stertą koców. Niebezpieczeństwo, któremu uszliśmy, przeżyte cierpienia nie pozwalają nam uwolnić się od ciężaru koszmarnych wspomnień. Brzask zastaje nas już w drodze do domu. Schodząc milcząco gęsiego na dno doliny przypominamy sobie góry sprzed dwóch dni, skąpane w słońcu, pełne kwiatów, ptaków, woni i tylu innych cudownych rzeczy, wraz z nadzieją na zwycięstwo. Dziś wszystko wygląda inaczej. Miękki, spokojnie sypiący śnieg towarzyszy nam aż do połowy drogi, potem w momencie nieoczekiwanego przejaśnienia ukazuje nam się w dole cała dolina Veni. Śnieg leży do wysokości 1800 metrów aż na łąkach doliny; gęsty deszcz ściga nas do samego Courmayeur. Po tym wszystkim cóż mogłoby nas skłonić do powrotu na filar Brouillard? Jeśli mam być szczery, to właśnie ze względu na to, cośmy tam przeżyli, jeszcze silniej czuliśmy potrzebę powrotu i pokonania tej ściany. 3 lipca, po trzech dniach pięknej pogody, jesteśmy pod wieczór z powrotem w schronisku Gamba, które znowu jest suche i przytulne. O zachodzie słońca tak silne wrażenie wywołuje na nas fioletowy nieboskłon, że czym prędzej wracamy do domu. Po poprzednim doświadczeniu zamierzamy wyruszyć tylko przy całkowicie pewnej pogodzie. Jak na złość nazajutrz świeci cudowne słońce. Pod wieczór jesteśmy znowu w Gamba